Pamiętacie syczący owocowy zapach przy otwieraniu napoju Lift? Albo szelest małej, jeszcze zamkniętej paczki chipsów pod palcami, kiedy w sklepie szukało się w niej tazosów? Dźwięk snake’a na Nokii 3310 zamiast Mario Party na Switchu? Albo pisk Tamagotchi zamiast mruczenia kota? To były czasy raczkującego Internetu, trzepaka w centrum życia społecznego, Harry’ego Pottera dla jednych i Magika z Paktofoniki dla drugich. Dzisiaj to czasy oznaczane jako #tbt (Throwback Thursday), pod którym wrzuca się nostalgiczne posty o rzeczach z dzieciństwa czy młodości, i dzięki temu na chwilę wraca się do czasów, które bezpowrotnie minęły. No właśnie sęk w tym, że nie do końca bezpowrotnie.
W końcu najchętniej wybieramy produkty od tych, z którymi coś nas łączy.
Lubimy powspominać “stare dobre czasy”, dlatego takim naszym “kolegą ze szkolnej ławki” chciałby być każdy producent. W końcu najchętniej wybieramy produkty od tych, z którymi coś nas łączy, a wspólne wspomnienia łączą najmocniej. Stąd retro-marketing i większe lub mniejsze powroty: napoju Frugo kilka lat temu czy piwa EB. Podobnie w gamingu – marketing to marketing. W 2016 konsola Nintendo NES Classic (która oryginalnie zadebiutowała w 1985 roku) znów pojawiła się na rynku i chętnych było tak wielu, że firma musiała odpalić dodatkową turę produkcji.
Z takimi powrotami jedyny problem polega na tym, że technologia pędzi do przodu i nie bierze jeńców. Wystarczy po 20 latach odpalić jakąś grę, czekając aż załaduje się ta zapierająca dech w piersiach grafika z naszej pamięci i po chwili zrozumieć, że wszystkie tekstury już się załadowały i ta gra po prostu tak wygląda. Siła sentymentu zostaje wystawiona na próbę. Chyba że twórcy wpadną na pomysł, żeby odtworzyć swoje dzieło w nowoczesnych standardach. Mówiąc krótko: to właśnie geneza większości remake’ów. W tym roku powróciło kilka kultowych tytułów sprzed około 20 lat. Nalejcie sobie Frugo i jedziemy z przeglądem najciekawszych z nich – z perspektywy soundtracków.
Na start świeżynka – Tony Hawk’s Pro Skater 1+2 Remake. Legendarne dwie pierwsze części z 1999 i 2000 roku stworzone zupełnie na nowo. Chyba żadna inna gra, o której wspomnę poniżej, nie miała soundtracku tak bardzo zrośniętego ze swoimi czasami, więc Activision musiało nie tylko dosłownie odtworzyć tamto brzmienie, ale też odświeżyć je dla nowych graczy. Z oryginałów zostało więc ⅔ piosenek (23 kawałki) i z nimi wymieszano 37 dodatkowych utworów. Obok Rage Against The Machine czy Papa Roach, mamy tu sporo młodych wykonawców, jak Machine Gun Kelly czy Fidlar. Znalazło się też miejsce dla zespołów, które lata świetności mają raczej za sobą, ale dwie dekady temu były na topie playlisty w Winampie, choć w oryginalnym THPS ich zabrakło – The Ataris, Billy Talent czy Zebrahead.
Jak wiele w grach race’ingowych znaczy dla fanów muzyka przekonało się niedawno Electronic Arts, kiedy opublikowało krótką zajawkę swojej współpracy ze Steamem. Zajawkę okraszoną kawałkiem charakterystycznym dla Need For Speed: Underground z 2003 roku. No i zaczął się sen o remake’u. O ile sama seria w ostatnich latach mniej lub bardziej udanie ściga się z Forzą 4, to jednak nostalgiczny powrót do nowoczesnego Undergrounda byłby zdecydowanie wygranym checkpointem. Tylko że… fani bardzo szybko zostali wybudzeni z tego snu. Okazało się, że EA chciało dosłownie jedynie przypomnieć o swojej współpracy ze Steamem, a kawałek wybrali przypadkowo.
(screen z komentarza)lol no
— Need for Speed (@NeedforSpeed) June 18, 2020
Podobną do THPS renowację w tegorocznych remake’ach przeszły również autorskie soundtracki. Capcom, wydawca serii Resident Evil, do prac nad remakiem trzeciej części ponownie zaprosił Masamiego Uedę, ale resztę ekipy właściwie zmienił. Zmienił się też sam soundtrack, głównie aranżacyjnie, ale za to słyszalnie. Oryginał z 1999 roku był mrocznym zbiorem instrumentów i elektronicznych dźwięków – typowym połączeniem dla gier z tamtego czasu. Teraz to głębokie, bardzo emocjonalne pejzaże, jak przystało na gry 2020 roku. Poza tym kilka utworów zmieniło swoje tytuły – Nemesis Doesn’t Give Up to nowy Fighting In The Flames, a Nemesis’ Final Metamorphosis to po prostu krótki Metamorphosis. Całość naszych wrażeń na ten temat znajdziecie w naszej recenzji.
Na koniec zostawiłem remake Final Fantasy VII – gry, z której oryginalna muzyka zawędrowała daleko poza gameplay, a już szczególnie daleko od swoich midi korzeni. Od premiery w 1997 roku fani zaaranżowali muzykę Nobuo Uematsu na chyba wszystkie możliwe sposoby – jako rock progresywny, surf rock, metal, hip-hop, muzykę akustyczną i fortepianową. Nie dziwi więc bardzo otwarte podejście Masashiego Hamauzu, Mitsuto Suzukiego i innych twórców remake’u do aranżacji.
Z drugiej strony – jak mogliście przeczytać w naszej recenzji – twórcy wpadli w pułapkę wtórności, więc ich soundtrack nie wniósł niczego oryginalnego. Jednocześnie to cały wachlarz stylów – orkiestrowy, chóralny, rockowy, agresywny, melancholijny, słowem: coś do bitki i coś do zadumy. Trudno wręcz policzyć, ile utworów słyszymy w grze, ale te wybrane zmieściły się na 7 płytach (w limitowanej edycji jest jeszcze jedno bonusowe CD).
W tym roku czeka nas jeszcze choćby remake Demon’s Soul (oryginalnie z 2009), który w listopadzie ma wylądować na PS5. Z kolei w przyszłym roku będziemy mogli kolejny raz wrócić do początku XXI wieku z remakiem kultowego Gothica z 2001. Branża gier wydaje się więc radzić sobie z wtórnością trochę lepiej niż choćby kinematografia, względnie często odnawiająca klasyczne filmy, które czasem lepiej jednak zostawić w spokoju. Gamedev całkiem elastycznie dopasowuje się do swoich czasów, a razem z nim mimo wszystko growa muzyka.