Historia pokazuje, że kiedy w branży gier wideo zostaje obrany kurs na twórczość pisarza fantasy – a zwłaszcza poczytnego –sukces jest właściwie gwarantowany. Tak było między innymi w przypadku „Wiedźmina” i „Metro”.
Tym razem debiutujące studio Aurum Dust poszło o krok dalej i do napisania scenariusza zatrudniło samego stwórcę – Siergieja Malickiego, który znany jest przede wszystkim rosyjskim miłośnikom fantastyki. Fabułę, wedle książek, osadzono w fikcyjnym świecie Terminum(wzorowanym na późnym średniowieczu), połączono konwencję powieści wizualnej z taktycznym RPG, a do napisania muzyki zatrudniono trzech doświadczonych kompozytorów: Adama Skorupę, Krzysztofa Wierzynkiewicza i Michała Cieleckiego. Rezultatem jest ponad godzinny soundtrack opowiadający o żywotach trzech niezależnych protagonistów próbujących odnaleźć się w świecie spustoszonym przez nadejście apokaliptycznych Żniw.
Podczas przedzierania się przez bloki tekstu, przemierzania zdewastowanych krain i staczania bitew z bandziorami, w tle cały czas gra nam średniowieczno-folkowy soundtrack, którego najmocniejszą stroną jest elastyczność. Nie chodzi tu bynajmniej o dostosowywanie muzyki do działań gracza; partyturę świadomie pozbawiono pełnokrwistych motywów muzycznych (a postaci i miejsc nie brakuje!) i chociaż większość utworów co chwilę wraca, ta muzyka się po prostu łatwo nie nudzi. Dla melomana rozkochanego w soundtrackach to jednak broń obosieczna, bo na takiej „wymianie” sporo powabu traci odsłuch samodzielny.
Poza grą album rozsypuje się niczym wieża z klocków.
Dysonans między atrakcyjnością muzyki w grze a poza nią bierze się też ze struktury co poniektórych utworów. Posklejane z krótkich, acz klimatycznych przygrywek, snujące się za graczem kompozycje dodają uroku grze i należycie dopełniają twórczą wizję dzieła opowiadającego o umieraniu (śmierć kogokolwiek z naszej drużyny, nawet protagonisty, nie kończy gry). Nie przekłada się to jednak na słuchanie albumu poza grą, które momentami naprawdę mnie męczyło. Nie pomagało też nieodparte wrażenie, że kilka utworów zostało niedbale posklejanych z takich właśnie kilkunastosekundowych fragmentów i sztucznie zapętlonych na czas kilku minut.
Tak jak gameplayowo Ash of Gods wzoruje się na Banner Saga, tak muzycznym ekwiwalentem jest też Wiedźmin. Trzej kompozytorzy mają razem niemały wkład w muzyczne uniwersum Geralta z Rivii, co przez cały recenzowany OST wyraźnie słychać.
Napisanie, że muzyka do gry Aurum Dust to taki „Wiedźmin bez filmowości” byłoby krzywdzącym nadużyciem, tym niemniej podobieństwo w instrumentarium i wykorzystaniu agresywnych wokali jest nie do przeoczenia. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że tak bogaty świat przedstawiony zasługuje na muzykę, która dołoży się do tej wyjątkowości, a nie tylko weźmie nas za rączkę i oprowadzi po podgrodziu Kaer Morhen.
Ash of Gods: Redemption to poprawny, hermetyczny soundtrack. Od strony technicznej do niczego przyczepić się nie można (a już na pewno nie do umiejętności instrumentalistów i wokalistów), w grze kompozycje działają należycie i – co ważne – nie nudzą, ale poza grą album rozsypuje się niczym wieża Jenga. Nie bardzo jest na czym zawiesić ucho, a „niefragmentaryczne” (po wyjaśnienie odsyłam dwa akapity wyżej) utwory nie są na tyle urokliwe, by zająć nam więcej niż chwilowo trochę miejsca w RAM-ie.
Warto posłuchać kunsztu wykonawczego, przyjemnie poznać ulotną i posępną muzykę śmierci, ale na dłuższą metę zalety pewnie zamieniłyby się w przywary.