Po roku życia w postpandemicznej rzeczywistości można zobaczyć, że popularne serwisy streamingujące muzykę zrobiły bardzo niewiele, by pomóc osobom, którym zawdzięczają swoje istnienie i rozwój. Wsparcie artystom zaoferowała za to mniejsza platforma. I sporo na tym zyskuje, niekoniecznie finansowo.
W kość dostały również osoby działające w branży muzycznej.
Pandemia koronowirusa dotknęła niemal wszystkie branże. Część z nich musiała na pewien czas zawiesić swoją działalność, a w skrajnych przypadkach nawet zamknąć swoje interesy ze względu na brak dochodów. Część biznesów działała dalej, choć z dużymi ograniczeniami. W kość dostały również osoby działające w branży muzycznej – przeważnie bez stałego zatrudnienia, o których być albo nie być w głównej mierze decydują czynniki losowe. Pandemia tylko pogłębiła te problemy.
Na początek dobra informacja: sprzedaż muzyki wciąż systematycznie rośnie. Według raportu Recording Industry Association of Aamerica (RIAA), wartość amerykańskiego rynku muzycznego wzrosła w 2020 roku o 9,2% do 12,2 miliarda dolarów. Tym samym rynek muzyczny w USA notuje wzrost już piąty rok z rzędu. I bynajmniej nie jest to zasługa nośników CD, których sprzedaż spada na łeb, na szyję. Lwią część przychodów stanowią bowiem platformy streamingowe.
Według danych RIAA udział streamingu w całkowitych przychodach amerykańskiego rynku muzycznego wyniósł w ubiegłym roku 83%, bijąc na głowę fizyczne nośniki i cyfrową dystrybucję. I trudno się dziwić – od kilku lat liczba płatnych subskrypcji w USA rośnie w tempie dwucyfrowym. Największy wzrost zanotowano w ubiegłym roku – z 60,4 w 2019 roku do 75,5 miliona. Innymi słowy, wciąż ogromna liczba osób konsumuje muzykę, zmieniają się jedynie kanały jej dystrybucji. Tak jak kiedyś kasety magnetofonowe zostały wyparte przez płyty CD, tak teraz krążki powoli zostają zastąpione przez streaming. A teraz zła informacja: większość tych ogromnych kwot, które wymieniłem wyżej, artyści nigdy nie zobaczą na oczy.
Artyści muzyczni zarabiają przede wszystkim na koncertach i trasach koncertowych. Kiedy tych ze względów bezpieczeństwa zakazano, zostały jeszcze wpływy ze sprzedaży albumów i tantiemy. Jednak jeśli ktoś myśli, że muzycy mają z tego jakieś kokosy, powinien się kilka razy zastanowić.
Według wyliczeń popruntheworld.pl stawka wydawnicza (procent ceny, za jaką np. sklep kupuje nakład od wytwórni), jaka przysługuje artyście-wykonawcy od sprzedaży, wynosi 10-21%. „Tak więc znana gwiazda od każdej sprzedanej płyty w cenie hurtowej 34,00 zł może liczyć na 6–7 zł tantiem. W teorii, bo praktyka wygląda mniej kolorowo. Wytwórnie muzyczne stosują szereg odliczeń, w wyniku czego efektywna stawka wydawnicza potrafi być nawet 4-krotnie niższa!” – czytamy w serwisie popruntheworld.pl.
Skoro koncerty zostały odwołane, a wpływy ze sprzedaży albumów to śmiech na sali, na horyzoncie pojawiła się myśl, by wsparcie finansowe artystom zapewniły platformy streamingujące muzykę typu Spotify, Tidal czy Apple Music. Najpoważniejszy argument przemawiający za tym pomysłem był taki, że to ich muzyka napędza sprzedaż subskrypcji. Widać to było zwłaszcza w ubiegłym roku: ludzie zamknięci w swoich domach szukali rozrywki, a tę znaleźli w usługach streamingujących filmy, gry, no i oczywiście muzykę.
Jaka była odpowiedź platform? Żadna. Mimo że platformy streamingowe chwalą się ciągłym rozwojem swoich usług oraz tym, że za licencje płacą krocie (według amerykańskiego Mechanical Licensing Collective, w samej Ameryce wpływy za opłaty licencyjne od platform streamingowych wyniosły ponad 424 milionów dolarów), w przypadku wsparcia finansowego dla muzyków nadal obowiązuje stała stawka „za odsłuch”. A te są skandalicznie niskie. Z danych przeanalizowanych przez Digital Music News, The Trichordist oraz Soundcharts wynika, że popularne serwisy streamingujące muzykę płacą artystom od 0,0016 dolara do 0,01 dolara za jeden stream. Jeśli ktoś przesłucha Twoją muzykę 100 razy, to może zarobisz tego dolara. Może.
Fakt, platformy streamingowe pod tym kątem nie są idealne. Jednak mają niezaprzeczalną zaletę – korzystają z nich miliony użytkowników na świecie. A to znaczy, że Twoja muzyka również może stać się popularna, choć kokosów z tego nie będzie. Jeśli chcesz na niej zarabiać, musisz znaleźć do tego inne miejsce. Dla wielu niezależnych artystów takim miejscem jest Bandcamp.
Gitarzysta zespołu 75 Dollar Bill, Che Chen, nie przebiera w słowach, kiedy mówi o platformach streamingowych. „Streaming to dowcip. Mogliśmy na nim zarobić 100 dolarów rocznie. Z ostatniego sprawozdania wynika, że tantiemy za jeden utwór, który miał 580 odtworzeń na Spotify, wynosiły zero dolarów i 20 centów” – mówi dla serwisu Pitchfork. Dlatego zespół postanowił zaryzykować. Swój najnowszy album „Live at Tubby’s” opublikował jako exclusive na Bandcampie w cenie „zapłać ile chcesz”. Efekt? W ciągu dwóch dni 700 osób zapłaciło za album łącznie 4,2 tys. dolarów.
Bandcamp od samego początku swojego istnienia stawia na pomoc i rozwój niezależnym artystom. Każdy, kto zdecyduje się publikować na nim swoje utwory, może samodzielnie ustalać minimalną cenę za ich zakup. Strona pobiera jedynie 10-15% od ceny zakupionej muzyki i 10% od albumu wydanego na fizycznym nośniku. 80-85% zysków ze sprzedaży płyt, winyli, t-shirtów, biletów czy kaset magnetofonowych (!) trafia do kieszeni artystów. Jak piszą na stronie Bandcampa jego twórcy, od 2008 roku artyści osiągnęli łączny zysk w wysokości 713 mln dolarów.
Robiąc research do tego artykułu znalazłem multum wypowiedzi muzyków i kompozytorów, którzy nie ukrywali, że przesiadka z popularnych usług streamingowych na rzecz niszowego Bandcampa była najlepszą decyzją w ich życiu. Wielu z nich chwaliło przede wszystkim transparentną politykę finansową platformy, podczas gdy wyciągnięcie jakichkolwiek informacji ze Spotify, Tidal, Apple Music a nawet YouTube graniczy z cudem.
O niszowym Bandcamie zrobiło się głośno w marcu ubiegłym roku. Właściciele platformy ruszyli z akcją Bandcamp Fridays. Jego celem było wsparcie muzyków w czasie pandemii, którzy nie mieli możliwości grania koncertów i organizowania tras, przez co nie byli w stanie zarabiać. Akcja Bandcampa polegała na tym, że platforma zrezygnowała z udziałów w przychodach ze sprzedaży płyt i gadżetów. Całość sumy, jaką zapłacili użytkownicy, trafiła bezpośrednio do wykonawców. Bandcamp Fridays okazało się dużym sukcesem: tylko w marcu użytkownicy wydali łącznie 4,3 mln dolarów – to 15 razy więcej niż w zwykły piątek. Kolejne miesiące też przyniosły duże zyski, a twórcy Bandcampa zapowiedzieli, że akcja będzie kontynuowana także w tym roku.
Dzięki podobnym akcjom, ale też samemu sposobowi funkcjonowania na rynku, Bandcamp jawi się w oczach użytkownika jako idealne miejsce do realnego wspierania swoich ulubionych twórców. Taki Robin Hood wśród platform streamingujących muzykę. Tylko czy Bandcamp rzeczywiście można traktować jako realne wybawienie dla artystów muzycznych w tych trudnych czasach?
Cóż, faktem jest, że platforma zrobiła w ostatnich latach sporo dobrego dla osób pracujących w branży muzycznej, a miniony rok jest tego niezbitym dowodem. Dodatkowo Bandcamp wpisuje się w model wspierania artystów, o którym wspomniałem w jednym z wcześniejszych tekstów – pieniądze dajemy do ręki tym twórcom, których pracę doceniamy i w takiej ilości, jaką uznamy.
Niemniej należy pamiętać też o tym, że Bandcamp nadal jest tworem niszowym, skierowanym do konkretnego odbiorcy i skrojony pod konkretnego twórcę. I owszem, kompozytor muzyki do gier, który dopiero zaczyna stawiać kroki w branży, może wykorzystać Bandcamp do tego, aby zarobić na swojej twórczości. Ale o promocję będzie musiał zadbać sam, linkując swoje dzieła w każdym medium społecznościowym i prosząc innych o podawanie linka dalej. Wrzucając swój album na serwery gigantów jak Spotify czy Apple Music artysta nie musi się tym martwić – wszystko za niego zrobią algorytmy i potężna baza użytkowników, która prędzej czy później go odnajdzie. Tylko znowu, na wielką kasę raczej nie ma co liczyć.
Tylko czy Bandcamp rzeczywiście można traktować jako realne wybawienie dla artystów.
Dlatego myślę, że gdyby kompozytorzy dobrze to rozegrali i wykorzystali popularne platformy streamingowe do promocji swojej twórczości, a Bandcamp jako miejsce do zarabiania na niej, to jest jakaś szansa dla nich. Oczywiście jest całkiem możliwe, że to, co piszę, jest jedynie mrzonką. Utopią, w której wszyscy ludzie będą szczęśliwi. Ale osobiście jestem dobrej myśli. Po roku życia w zamknięciu trzeba być. Polecam wpisy z cyklu High Scores autorstwa Casey Jarman. Potrafi wygrzebać prawdziwe perełki, jeśli chodzi o muzykę do gier.