Na początku była owieczka. W samym środku ofiarnego pentagramu, w samym środku rytuału. Ostatnia ze swojego gatunku. Dzięki temu przepowiednia miała się nie spełnić, a bóstwo Starej Wiary miało dalej siedzieć w zamknięciu. Tak powiadali kapłani. Mocno konserwatywni. Ale los miał inny plan. Owieczka stanęła przed samym bóstwem i dostała propozycję: „Zwrócę ci życie, ale za pewną cenę” – powiedział Ten Który Czeka. Czy był to pakt bardziej z diabłem czy z bogiem – mniejsza z tym, bo ceną było „tylko” założenie jego kultu. W sumie, czemu nie.

W swojej twórczości Narayana często odnosi się do swojego dzieciństwa, kiedy dużo czasu spędzał blisko natury.

W końcu, w grze od studia Massive Monster chodzi o to, żeby przetrwać. Bardzo zresztą podobnie, jak w Don’t Starve od studia Klei Entertainment. Do tego stopnia podobnie, że można nawet omyłkowo przypisać obie gry jednemu z twórców. Ale nic w tym złego. Naśladowanie jest najwyższą formą podziwu, a akurat w Cult Of The Lamb podziw ma ogromne znaczenie. Jako manager całego kultu musimy być trochę społecznikiem i kapłanem, a trochę rycerzem własnej krucjaty. Obie role przypadają też muzyce stworzonej przez River Boy – czyli Narayanię Johnsona znanego z duetu Willow Beats.

Czy soundtrack faktycznie może zachęcić ludzi do kupienia gry?

W naszej wiosce muzyka nuci sobie coś pod nosem. Osiada na trawie, na drzewach, na twarzach naszych kultystów. Jest dość beztrosko, wręcz frywolnie, ale subtelnie. W swojej twórczości Narayana często odnosi się do swojego dzieciństwa, kiedy dużo czasu spędzał blisko natury, w Northern Rivers w Australii – leśnym i rzecznym regionie. Słychać to nawet wykonaniu elektroniki. Również w Cult Of The Lamb (na przykład w Start A Cult, Work And Worship). To tak jakby iść asfaltową drogą przez dziką puszczę. Nie musimy patrzeć pod nogi, ale jednocześnie jesteśmy otoczeni niemal tropikalną przyrodą. Idziemy przez nią krokiem Czerwonego Kapturka, wesoło podskakując z koszykiem, w drodze na krucjatę.

A gdy spodziewamy się tam wciąż poczciwej babci, okazuje się że ma ona wielkie uszy. Zjawia się wilk. Muzyka pokazuje swoją drugą twarz. Mroczniejszą, czasem upiorną (plemienne Anura). Perkusja staje się niespokojna, ale do bólu rytmiczna z elementami dubstepu (Leshy). Z tym utworem łączy się inny utwór – Amdusias. Pomostem między nimi jest doskonały akustyk, który zaprowadza nas w rytmy niepokojącego flamenco. Ta gitara przypomina popisy Tima Hensona z zespołu Polyphia w ich piosence – nomen omen – Playing God.

W Cult Of The Lamb Narayana Johnson nie jest organistą. Raczej szamańskim bębniarzem.

Podobnie podejrzany klimat tworzą elektroniczne wokalizy, które możemy usłyszeć w większości piosenek na albumie. Nie są tak bezpośrednie jak zaśpiewy z Wiedźmina 3, bo też nie o to chodziło. Są wplecione w niemal taneczne bity (Saleos) albo niemal nordyckie panoramy (Ratoo). W Cult Of The Lamb Narayana Johnson nie jest organistą. Raczej szamańskim bębniarzem, do którego muzyki nawet ogień zatańczy. I jak ogień – potrafi on być figlarny, mrugając okiem. Żeby za chwilę stać się nieprzewidywalny i dramatyczny.

Czytaj więcej:

Współpracownik

Maciej Baska

W grach często zdarza mu się stać bezczynnie w jakiejś lokacji tylko dlatego, że słychać w tym miejscu świetną muzykę. Od ponad dekady komponuje, tekstuje, nagrywa i miksuje.