Mój strach przed Final Fantasy VII Remake wcale nie zrodził się 20 lat temu, kiedy pojawiły się pierwsze plotki o powstawaniu remake’u „siódemki” na PlayStation 2. Nie było to też w 2005 roku, kiedy Square Enix zaprezentowało pierwsze tech demo swojej gry na PlayStation 3, ani kilka lat później, kiedy… Chwila! Czy ja już kiedyś tego nie pisałem?
Fani otrzymali to, co chcieli usłyszeć, ale w nowszym, lepszym wydaniu.
Ależ tak! Już pamiętam. Podobny wstęp napisałem w recenzji soundtracku do Final Fantasy XV. Pamiętam, że moje obawy były wtedy związane z tym, że za stworzenie muzyki do tej odsłony zabrały się osoby, które miały niewiele lub nic wspólnego z całą serią i nie bardzo było wiadomo, w którą stronę to wszystko pójdzie. Na szczęście artyści niemal wzorowo poradzili sobie z tym dosyć trudnym zadaniem.
W przypadku Final Fantasy VII Remake mamy sytuację odwrotną: nie dość, że zadanie stworzenia muzyki powierzono weteranom serii – Masashiemu Hamauzu i Mitsuto Suzukiemu (obaj panowie po raz ostatni pracowali razem przy Final Fantasy X) – to jeszcze mówimy tu o mocno odmienionej wersji jednej z najbardziej znanych gier jRPG w historii z równie ikoniczną ścieżką dźwiękową, którą znają bodaj wszyscy fani gatunku. Inaczej mówiąc, już od pierwszej zapowiedzi starzy wyjadacze wiedzieli, czego się spodziewać… co niekoniecznie musi oznaczać zaletę.
Zacznę od pozytywnego akcentu. Hamauzu i Suzuki mieli przed sobą cholernie trudne zadanie do wykonania. Nie dość, że musieli w swojej pracy jak najwierniej odwzorować dzieło Nobuo Ueamtsu sprzed ponad 20 lat, to jeszcze należało ją dostarczyć w takiej formie, która zadowoliłaby zarówno starych, jak i nowych graczy. I tu muszę przyznać, że ta sztuka się nawet udała.
Nowe-stare utwory doskonale wpasowały się w nową konwencję gry.
Mimo wyzbycia się „metalicznego” brzmienia na rzecz niemal pełnej orkiestracji soundtracku wszystkie zawarte na nim kluczowe utwory, od Midgar – City of Mako przez Aertith’s Theme aż po One Winged Angel, zachowały swoje oryginalne linie melodyjne. Zatem ci, którzy przeszło 20 lat temu zwiedzali slumsy i powierzchnię Midgaru, poczują się jak w domu, kiedy ponownie będą przechadzać się między hałdami złomu lub po futurystycznych placówkach korporacji Shinra, słuchając po drodze znajome melodie w odnowionym wydaniu.
Kolejną rzeczą wartą odnotowania jest to, że nowe-stare utwory doskonale wpasowały się w nową konwencję gry. Ot na przykład wpływ na nowe brzmienie motywu granego w trakcie walki z bossami miała gruntowna przebudowa systemu walki FFVII: mocno niedzisiejszy i powolny turowy system musiał ustąpić bardziej dynamicznemu i nastawionemu na efektowność, choć walka dalej wymaga od gracza pomyślunku. Dynamizm jest tutaj słowem-kluczem. Przypomnijcie sobie starcie z Airbusterem w oryginalnej wersji FFVII, a następnie spójrzcie na to, co zaserwowano nam w odświeżonej wersji.
W oryginale walka przypomina dziś starcie z tosterem, podczas gdy potyczka w Remake’u przypomina żywcem wyjętą z filmów o superbohaterach Marvela. Postarano się zatem o zapewnienie odpowiedniego klimatu, stąd zwiększona dynamika oraz niemal pełna orkiestracja z elementami elektroniki. No i chór. Co to za walka bez chóru. Również sceny, w których bohaterowie starają się otworzyć przed graczami, okraszone zostały wzruszającymi motywami, które na nowym gruncie autentycznie wzruszają, vide wspomniany wcześniej Aerith’s Theme. Efekt końcowy jest taki, że fani otrzymali to, co chcieli usłyszeć, ale w nowszym, lepszym wydaniu.
W wielkim skrócie mogę powiedzieć, że przebudowa soundtracku przebiegła zgodnie z planem. Każda zawarta nań melodia brzmi tak, jak powinna brzmieć w drugiej dekadzie XXI wieku, nie tracąc przy tym swojego pierwotnego charakteru. Problem jest tylko taki, że… ja już to wcześniej słyszałem. Nie raz, nie dwa razy, ani nawet nie 100.
Powstało dzieło niewnoszące nic nowego do uniwersum.
Niestety, ale soundtrack do Final Fantasy VII Remake wpadł w pułapkę, o której pisałem kilka miesięcy temu: oryginalny FFVII został wyeksploatowany do granic możliwości przez Square Enix, które co chwilę wydawało najprzeróżniejsze gadżety, spin-offy i inne bajery związane z uniwersum „siódemki”, uderzając rykoszetem soundtrack, czego dowodem są kolejne albumy symfoniczne, rockowe, metalowe, fortepianowe i jedno licho wie, jakie jeszcze, które zostały wydane w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Ten album jest po prostu kolejną cegiełką. Nie powiem, muzyki z Final Fantasy VII Remake słuchało mi się dużą z przyjemnością i cieszy mnie to, że Hamauzu i Suzuki nie starali się nawet wymyślać koła na nowo, a co najwyżej nieco je udoskonalili. Ale trudno mi ukryć fakt, że powstało dzieło niewnoszące nic nowego do uniwersum. Bo to już po prostu było.
Czy należy zatem sobie odpuścić? Cóż, jestem pewien, że są starsi gracze, którzy wchłaniają kolejne albumy z muzyką do Final Fantasy VII niezależnie od gatunku i wykonania, zatem i ta wersja im podejdzie. Co do młodszych, to również mam przeczucie, że może przekonać do siebie każdego, dla kogo jest to pierwsza przygoda z serią Final Fantasy. Biorąc to wszystko pod uwagę myślę, że jak ulał do tego soundtracku pasuje plansza pojawiająca się na początku Final Fantasy XV: „for Fans and First-Timers”.
Autentycznie czuję zmęczenie materiału.
Jeśli chodzi o mnie, to mogę napisać to, co napisałem wcześniej – że soundtracku słuchało mi się z przyjemnością, ale trudno oczekiwać ode mnie, że będę zachwycać się w niebogłosy. Autentycznie czuję zmęczenie materiału, choć jednocześnie bardzo, ale to bardzo daleko mi od rzucenia płyty w kąt i zapomnienia o wszystkim.