Rozmyślając o drodze, jaką przeszła nowożytna muzyka, nie sposób nie zatrzymać się choć na chwilę przy jazzie – jego niełatwa do przyswojenia stylistyka i improwizacyjna wirtuozeria od dekad dzielą melomanów na wielbicieli i przeciwników. Ale celem niniejszego tekstu nie jest modlitwa o życie wieczne Louisa Armstronga ani też krucjata przeciw szatańskim wersetom w tekstach Franka Sinatry. Zamiast tego pobawmy się w (niemalże) Freudowską psychoanalizę i spróbujmy sięgnąć nieco głębiej. Ponieważ kiedy spojrzymy na jazz szkiełkiem muzyki ilustracyjnej, okazuje się, że… nie taki diabeł straszny, jak go malują. A wręcz doskonale zgrywa się z recepturą na udany soundtrack.
Wiele z cech charakterystycznych muzyki jazzowej idealnie pasuje do soundtracków – element improwizacji, jeżeli dobrze przemyślany, pozwoli na efektywną walkę ze stagnacją – a sam fakt, że jest ona (improwizacja) częścią gatunku, pozwoliłby sztucznej inteligencji, piszącej muzykę do gry w czasie rzeczywistym, na wykorzystanie swojego pełnego potencjału. Elastyczna instrumentacja, od swingujących big-bandów po kameralne tercety, zapewnia swobodę twórczą, nie naginając zbytnio fundamentów naszego wyobrażenia o jazzie. Jako muzyka o charakterze często ambientowym (co zazwyczaj słyszymy w supermarketach, restauracjach i u dentysty?), tutaj również startuje on z pole position. A to tylko kilka z szalenie pożytecznych atrybutów nowoorleańskiego szarpidrucenia.
Oczywiście każda konwencja ma swoją stylistykę i nie wrzucilibyśmy black metalu pokroju Batushki do interaktywnej kolorowanki z oznaczeniem PEGI 3+. O ile status quo muzyki ilustracyjnej pozwala nam (a może – pozwalał?) na pchanie utworów symfonicznych wszędzie, gdzie się da, o tyle jazz pada zdecydowanie daleko od jabłoni. Nie zmienia to jednak faktu, że wypisane wyżej cechy z łatwością pozwalają kompozytorom i twórcom gier kreować dźwiękowe wizje. Kogoś mógłby zdziwić fakt, że na grową partyturę w całości poświęconą jazzowi musieliśmy czekać aż do roku 1998… ale czy nie było warto? Zwłaszcza że zapoczątkowała ona kolejne eksperymenty w tym zakresie (klik, klik).
Jazz z łatwością pozwala twórcom kreować dźwiękowe wizje.
Grim Fandango to jednak nie tylko pragmatyczny spacerowicz (w przeciwieństwie do wyżej wspomnianych tytułów), ale wręcz nieco szalony traper, który nie bał się oprzeć całokształtu – a nie tylko części – muzycznych wrażeń na dwóch bardzo obcych soundtrackom gatunkach. Poza jazzem warto również wspomnieć o wykorzystaniu muzyki latynoskiej – wybór równie bezpieczny (doskonale przecież zgrywa się ze stylistyką meksykańskiego Día de Muertos) co frapujący. Dobrze dopełnia to humorystyczną stylistykę dzieła, chociażby dzięki obecności skali mollowej harmonicznej, co mariachi music eksploatuje do granic możliwości. A przy okazji – ciekawe skąd taki tytuł?
Biorąc pod uwagę hispanojęzyczny sznyt produkcji (na przykład postaci są stylizowane na meksykańskie figurki i wiele z nich nosi hiszpańskie imiona), moglibyśmy też zadać pytanie, dlaczego Peter McConnell do spółki z LucasArts nie zdecydowali się oprzeć warstwy muzycznej Grim Fandango w całości na tradycyjnej muzyce meksykańskiej. Byłoby to rozwiązanie zarazem skuteczne i nietuzinkowe. Bardziej nawet nietuzinkowe niż jazz. Odpowiedź kryje się w samej grze, w której widać również aspiracje do filmu noir (detektyw, papierosy) – jazz w tych filmach jest na takiej samej pozycji co muzyka symfoniczna w każdym innym gatunku. Nie powinno więc dziwić odniesienie się do status quo, skoro konwencja odgrywa w Ponurym fandango tak dużą rolę.
Czy w dalszym ciągu mamy do czynienia z jazzem, czy może to już tylko doskonały falsyfikat?
Oczywistą oczywistością jest też typowo „soundtrackowe” zabarwienie tego… soundtracku – słychać na nim rozwiązania, które każdy meloman od razu wychwyci i rozpracuje jako uspójniających muzykę z grą kolaborantów. Gdyby nie martwić się o tradycyjną konwencję narracyjną i raz za razem prezentować graczowi niewyedytowane standardy jazzowe, otrzymalibyśmy Pulp Fiction albo inne Wściekłe psy. Pojawia się tutaj pytanie: czy w dalszym ciągu mamy do czynienia z jazzem, czy może to już tylko doskonały falsyfikat? To mógłby być temat na osobną dyskusję.