Za to, co teraz napiszę, wyjdę na człowieka złośliwego, ale ktoś to w końcu musiał napisać: jedyne, co wyszło trylogii Final Fantasy XIII, to muzyka.
Kiedy już było wiadomo, że zadanie stworzenia soundtracku do trzynastej części zostało powierzone Masashiemu Hamauzu, pojawiły się głosy, że nowy kompozytor – znany niektórym jako przyboczny Uematsu przy muzyce do Final Fantasy X – może nie podołać zadaniu. Jednak koniec końców obawy okazały się nieuzasadnione. Hamauzu poszedł własną drogą, a każda kolejna jego twórczość zostawała ciepło przyjmowana przez krytyków: kilkugodzinny album z Final Fantasy XIII otrzymał pozytywne recenzje, a jego kontynuacja, Final Fantasy XIII-2, jeszcze lepsze.
Hamauzu poszedł na całość, bo doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji zero-jedynkowej.
Kiedy w końcu przyszło do komponowania muzyki do Lightning Returns: Final Fantasy XIII, doszło do pewnych drobnych, ale za to znaczących zmian: elektroniczne brzmienia przestały dominować (co nie oznacza, że nie występują), zwiększył się zespół kompozytorów (z jednego do czterech) i aranżerów (z jednego do piętnastu), a nawet nastąpiła niewielka roszada nazwisk na liście płac w stosunku do części drugiej (Yoshitake Suzuki zastąpił Nobuo Uematsu). Hamauzu poszedł na całość, bo doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji zero-jedynkowej, w jakiej się znalazł: albo album utrzyma tendencję wzrostową, albo zaliczy solidny upadek.
W Lightning Returns wpływ na graną muzykę ma kilka czynników. Najważniejszym z nich jest oczywiście tytułowa bohaterka, czyli główna oś napędowa całej gry. Kompozytorzy powrócili do motywów Lightning znanych z poprzednich części FFXIII, żeby na ich podstawie móc stworzyć coś, co jeszcze bardziej podkreśli osobowość postaci i jej rolę jako bohaterki ratującej świat przed totalną zagładą. Taki Lightning’s Theme pojawia się na tym albumie pod postacią A Distant Glimmer i Radiance. W obu tych przypadkach słychać te same łagodne dźwięki fortepianu i skrzypiec (choć Radiance jest zdecydowanie smutniejsze), które świetnie oddają charakter Lightning – postaci z jednej strony delikatnej, z drugiej mającej świadomość tego, kim jest, i jakie jest jej zadanie.
Z kolei uwielbiany przeze mnie Blinded by Light również występuje na tym albumie, choć w większej ilości i to w różnych postaciach. Melodie bitewne wywołujące gęsią skórkę, w których dominują dynamiczne rytmy, dźwięki gitary i skrzypiec grane w wysokich oktawach, da się usłyszeć w Crimson Blitz (nieco przerobiona pierwotna wersja Blinded by Light), Chaos, High Voltage, Savior of Souls oraz The Song of the Savior – The Chosen One/Grand Finale. Zazwyczaj wymieniam dwa, góra trzy przykładowe utwory, jednak dla tego typu przypadków robię wyjątek. Po prostu trzeba je przesłuchać.
Oczywiście postacie drugoplanowe również otrzymały całkiem niezły muzyczny zestaw. Sazh i Dajh dostali skoczną i pełną humoru melodię (Sazh & Dajh), a Fang dostała bardzo mocny kawałek podkreślający jej szorstki charakter (Fang’s Theme – The Boss). Także te postacie, które niespecjalnie przypadły mi do gustu (bądź najzwyczajniej w świecie zdążyłem o nich zapomnieć) mogą pochwalić się ciekawymi dźwiękami, jak Lumina’s Theme (bardzo niepokojąca gra na fortepianie), Noel’s Theme – The Shadow Hunter (piękny wokal Akiko Yoshidy z wyraźnym fortepianem w tle), no i prawdopodobnie jeden z piękniejszych utworów, jaki znalazłem na tym albumie, czyli Noel and Yeul – The Promise. Zdecydowanie odstaje od całej reszty i wzrusza, nawet jeśli nie grało się w grę.
Jednak ze wszystkich nieco przeszkadzała mi zmiana motywu Snowa – wypełnioną po brzegi testosteronem melodię zwiastującą pojawienie się na ekranie Bohatera przez duże „b” zastąpiono dźwiękami płynącymi z gitary i fortepianu (Snow’s Theme – Final Words). Rozumiem, że Snow w trakcie podróży doznał wewnętrznej przemiany, jednak akurat ten utwór jakoś niespecjalnie pasuje do wizerunku awanturnika, którego poznałem w pierwszym FFXIII.
Kolejnym czynnikiem mającym wpływ na to, jakiego typu utwory wylądowały na albumie jest to, że każdy z czterech regionów w Nova Chrysalia posiada inną charakterystykę, przez co przypisuje im się inny styl muzyczny. Luxerion to pełnoprawne miasto, gdzie w dzień dominuje miejski rytm (Luxerion), w nocy klubowy jazz (Midnight Eternal); przysypane piaskiem i najeżone pradawnymi ruinami Dead Dunes zasługuje na egzotyczne rytmy (Desert Awakening, Treasures Within); duże i otwarte tereny Wildlands to przede wszystkim natura z dala od hałaśliwej cywilizacji (Prowlers of the Night); Yusnaan to wieczny festiwal (City of Revelry).
Jednak muzyka w Lightning Returns nie kręci się li tylko wokół samych postaci czy krajobrazu. To także tło do wydarzeń, na które składają się chwile i emocje im towarzyszące. A nie ma lepszego tła niż muzyka. Wystarczy posłuchać chóru śpiewającego w rytm organów w mocno spokojnym The Arc albo wydobywającego z siebie dźwięki podczas nieco żwawszego Divine Love. Już nie mówiąc o trzynastominutowym, uzbrojonym po zęby (z orkiestrą włącznie) Almighty Bhunivelze, gdzie całość brzmi tak, jakby Lightning brała udział w niekończącej się walce, której wynik zdecyduje o losach świata. Pisząc te ostatnie słowa przypominałem sobie tę burzę, jaka trwała podczas grania tego utworu, wstrzymując jednocześnie oddech. Taką ma moc.
Hamauzu wykonał z ekipą kawał świetnej roboty.
Oczywiście soundtrack posiada pewne niewielkie wady, jak np. męski wokal, który nijak nie pasuje do całego obrazka (Desert Lullaby) czy podobieństwo niektórych utworów do siebie, ale uwierzcie mi, że to zdecydowanie za mało, jak na 74 utwory zawarte na tym albumie, aby napisać recenzję o negatywnym wydźwięku. Hamauzu wykonał z ekipą kawał świetnej roboty, tworząc produkt wysokiej jakości. Nic dziwnego, że jego twórczość została tak dobrze oceniona przez krytyków, do których przy pomocy tej recenzji mam zaszczyt dołączyć.