Równo rok temu Mariusz napisał artykuł, w którym skrytykował Nintendo za to, w jaki sposób firma podchodzi do udźwiękowienia gier sportowych ze swoimi maskotkami. Sądziłem, że po Mario Golf: Super Rush zostały wyciągnięte jakieś nauki na przyszłość. Na szczęście tak się właśnie stało, czego dowodem jest Mario Strikers: Battle League. Szkoda tylko, że cały wysiłek włożony w powstanie soundtracku ginie w mrokach przeciętności samej gry.
Muzyka średnio mnie przekonuje do odpalenia gry na dłużej, niż 15-minutowe sesje.
Zacznę jednak od pozadźwiękowego aspektu gry. Lata temu zagrywałem się w Super Mario Strikers na GameCube. Może nie było to jakieś wybitne dzieło sztuki i miało swoje mankamenty, ale dawało mnóstwo frajdy swoim arcade’owym podejściem do gry w piłkę nożną. Zdecydowanie Super Mario Strikers było jedną z moich ulubionych gier na GameCube.
W przypadku Mario Strikers: Battle League już tak miło nie jest. Jasne, wygląda naprawdę zacnie i od strony gameplay’u za dużo się nie zmieniło. Jednak cała reszta jest żałośnie uboga. Kampania to zaledwie parę pucharów na krzyż i kilka meczów, a spośród całej palety barwnych postaci z uniwersum Mario do dyspozycji mamy ledwie 10. Także możliwości ich rozwoju są mocno ograniczone. Nintendo stawia mocny nacisk na sieciowe rozgrywki ligowe, a może nawet chce pójść w esport. OK. Tylko że z wyciętą połową zawartości raczej daleko nie zajedzie.
No dobrze, ale co z tym dźwiękiem? Tu muszę przyznać, że gra się pod tym kątem broni. Za jego powstanie odpowiedzialni są Chad York i Darren Radtke, którzy dali się wcześniej poznać jako zdolni kompozytorzy pracujący przy Luigi’s Mansion 3. Udało im się stworzyć wręcz agresywny soundtrack, który jak ulał pasuje do tej przepełnionej akcją i adrenaliną gry. Muzyka zdecydowanie wyróżnia się na tle ugrzecznionego Super Mario Strikers. Tym razem czuć ten pazur, którego trochę mi brakowało w tego typu grach. Myślę, że Mario Strikers: Battle League spokojnie można uznać za przeciwieństwo opisywanego przez Mariusza Mario Golf: to przykład gry sportowej od Nintendo, w której dźwięk rzeczywiście współgra z obrazem, a także w pewnym stopniu odcina się od kolorowego i słodkiego świata Mariana. Czyli jak się chce, to się potrafi. Tylko co mi po tym, skoro soundtrack zapewne nigdy nie zostanie w formie albumu. Zaś sama muzyka średnio mnie przekonuje do odpalenia gry na dłużej, niż 15-minutowe sesje.
Odnoszę takie dziwne wrażenie, że w ostatnim czasie Nintendo lubi się rozdrabniać. Raz na jakiś czas wypuszcza kolejne spin-offy, które bawią przez chwilę, zaś ich zawartość jest mocno okrojona. Zupełnie jakby firmie z Kioto nie zależało, bo fani i tak otworzą swoje portfele. Do grzechów głównych owych produkcji można było również zaliczyć nieumiejętne dopasowanie muzyki do obrazu, o czym pisał Mariusz. Mario Strikers: Battle League ten jeden błąd naprawił, reszta jednak pozostała bez zmian. Nintendo nie wykorzystał należycie drzemiącego w tym tytule potencjału, przez co muzykę z niej docenią najwierniejsi fani serii. Wielka szkoda.