„Variety is the very spice of life.” Domniemanym prekursorem tego angielskiego przysłowia jest William Cowper, brytyjski poeta wiązany z epoką sentymentalizmu. Nie, nie będzie miał nic wspólnego z dalszą częścią tekstu. Ale jego piękne zdanie musiało wiele znaczyć dla naszego protagonisty.
Warto podkreślić, jak kuriozalnym artystą jest Norihiko Hibino.
Mając ku temu najlepszą okazję podczas całego metalgearowego maratonu (oraz prawdopodobnie pierwszej polskiej recenzji omawianego albumu), warto podkreślić, jak kuriozalnym artystą jest Norihiko Hibino. Choć dźwiękowo wzbogacał większość dzieł Kojimy od Ghost Babel wzwyż, nawet zapomniane – lub świadomie odrzucane – Portable Ops i The Twin Snakes, na jego muzyczne portfolio składa się również wybitnie zaskakujący zestaw tytułów. Maczał palce w Bayonettcie czy drugiej Yakuzie, niech będzie, jednak gdy postawimy je obok kilku odsłon Yu-Gi-Oh!, seksistowskiego Rumble Roses XX lub dziwacznego Ninja Blade, w głowie rodzą się dwie tezy. Albo jest kompozytorem pragnącym absolutnej różnorodności, albo… często przychodzi mu podpisywać kontrakty w celu spłacenia rachunków.
Czytaj także: Metal Gear Solid 2: Sons Of Liberty Original Soundtrack
Jednakże kluczową, odważę się stwierdzić, i tak pozostaje w jego przypadku seria Metal Gear Solid. Wspominałem już przy ścieżce dźwiękowej do Sons of Liberty, że to właśnie intrygującemu Japończykowi przypadło „uzupełnienie” twórczości Harry’ego Gregsona-Williamsa o kilkanaście utworów, w tym także tych „z tła” samej gry. Wszystkie trafiły na oprawiony piękną okładką album The Other Side – rzecz przywoływaną rzadko, wycelowaną raczej w kolekcjonerów. Będącą rewersem soundtracku Brytyjczyka czy – jeśli ktoś woli – jego koniecznym substytutem. Postrzegam tę płytkę jako to drugie, stąd pewna analogia: tutejszą recenzją kończę zaledwie wątki poprzedniej. Pozwalam sobie zatem założyć, że Ty, Czytelniku, również masz już pojęcie, jak brzmiał Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty Original Soundtrack.
Album można podzielić na dwie wyjątkowo nierówne części. Pierwszą stanowiłby wyłącznie Tanker Incident połączony z legendarnym „prologiem-ściemą” samej gry, zalanym deszczem tankowcem. To dziewięciominutowa, otulona burzowymi klamrami, imponująca suita, łącząca bardziej standardowe dla serii motywy infiltracyjne z przedsmakiem cybernetycznych szaleństw opowieści Kojimy. Orkiestralne zrywy brzmią rewelacyjnie i aż dziw bierze, iż w edytowanej wersji nie wzmocniły „głównej” ścieżki dźwiękowej. „Ale płyta trwa niemal godzinę” – zauważą bardziej ciekawscy – „a ten z pierwszego utworu robi sobie całą część!”.
Nie bez powodu. Pozostałe dziewiętnaście kompozycji rzadko przekracza granicę trzech minut (wyjątkiem tajemniczy Vamp’s Dance). To wór króciutkich impresji, scenografii lub pysznych rodzynków. Muzyczny seans z The Other Side przypomina słuchanie wypchanej po brzegi antologii B-side’ów płodnego zespołu. Zdarzają się wielcy nieobecni podstawowej płyty, jak boss theme Yell „Dead Cell” (antagonistów „dwójka” może i miała dziwnych, ale ten kawałek porywa!), Father and Son – breakbeatowy, gwałcący uszy podkład do walki z Solidusem, albo esencja onirycznej wizyty w Arsenal Gearze Arsenal’s Guts, który autentycznie potrafi zaniepokoić elektronicznym nieładem. Niczym echo powracają znane już melodie z motywu przewodniego Sons of Liberty (Comradeship) czy Fortune (partia saksofonu w Lady Luck Revisited). Azyl odnalazły także pozostałe ballady, z pięknym Peter’s Theme na czele. W tych momentach krążek Norihiko potrafi zabłysnąć.
Zbyt często jednak mami nas ulotnymi zalążkami, które ktoś dla frajdy opatrzył tytułami. Pomysłami mogącymi stanowić fundamenty rewelacyjnych utworów (patrzę na ciebie, Countdown to Disaster!), ale ze względu na ich przeznaczenie pozostawionymi jeszcze w pieluchach. Czasem tak krótkimi jak pięćdziesięciosekundowy The Elevator Up to Hell. Innym razem tak krótkimi jak ten akapit. Dosłownie umykają przed uszami.
Czym jest The Other Side, zdążyłem już tu i ówdzie napomnieć. Jak się go słucha? Jeżeli leci w tle, na wzór kilku tutejszych kompozycji, tylko czasem wyprowadza z fejsbukowego letargu codzienności. Stanowi jednak spory problem, gdy poświęca mu się całą możliwą uwagę, analizując, interpretując, rysując w myślach mapę wartości. Ma w zanadrzu (niestety) garść melodii, które metalgearowym purystom byłyby niezbędne do stworzenia „prawdziwej” ścieżki dźwiękowej Sons of Liberty.
Niczym echo powracają znane już melodie z motywu przewodniego Sons of Liberty.
Panu Hibino często przypadało niewdzięczne zadanie aranżowania dźwięków wyłącznie tracących na oderwaniu ich od materiału docelowego, niemających poza grą najwyraźniej prawa bytu. W tym kontekście staje się jasne, że The Other Side trafiło wyłącznie na półki pozytywnie szurniętych kolekcjonerów. Takich, których soundtrack drugiego MGS-a składa się nie z jednej, nie z dwóch, a trzech płyt. My sobie tę ostatnią (Metal Gear Solid 2: Substance Limited Soundtrack Ultimate Sorter Edition, puf!) odpuścimy. Saga Kojimy miała za wiele wcieleń, by tyle czasu badać wyłącznie jedno.