Łatwo zepsuć taki wstęp. Lepiej go jakoś, wzorem współczesnych literatów, sprytnie obejść z uśmiechem na ustach, żart wpleść między linie, wydać się zaskakująco zdystansowanym i nad wyraz cynicznym. Po co komukolwiek jeszcze patos czy głoszenie olśnionych tez, skoro wszyscy wiemy wszystko?
Metal Gear Solid 3 zapisał się w historii jako zbawca szóstej generacji konsol.
Spróbuje zlękniony recenzent w drugiej dekadzie XXI wieku wspomnieć o wadze trzeciego Metal Geara – jajkiem w czoło oberwie za marnowanie czasu podstawową faktografią. Ale w drugą stronę: nie zacznie od rzeczonej faktografii – kto wie, czy pomidorem po skroniach nie dostanie za wypięcie się na Absolut. Niełatwo jest pisać o Snake Eaterze.
Zaryzykuję. Metal Gear Solid 3 zapisał się w historii jako zbawca szóstej generacji konsol. Po dziś jest jednym z trzech argumentów – obok Shadow of the Colossus i Okami (wpisałem swoje pozostałe dwa ukochane tytuły, ale ich czczenia nie uznaję za obowiązek wszystkich) – do kupna PlayStation 2. Czy kolekcji HD. Czy wersji 3D. Już brak krytyki dla dwukrotnego „ożywienia” Snake Eatera dużo mówi o jego legendzie.
Jeżeli Sons of Liberty rozdzieliło fanów flagowej serii Hideo Kojimy na dwa iskrzące obozy, „trójka” zakopała topór wojenny. Jeśli „jedynka” była Nową nadzieją, Snake Eater jest Imperium kontratakuje et cetera – to szalenie dobry tytuł po prostu, który wygrał serca graczy wspaniałym scenariuszem (zrywającym z tradycją Hollywood, że prequel musi obrażać inteligencję widza), kolejnymi rewolucjami w gameplayu, egzotycznym settingiem oraz – bo wiadomo, iż na tym musimy zakończyć wyliczankę – wybuchową ścieżką dźwiękową.
Czytaj także: Metal Gear Solid 2 Sons of Liberty Soundtrack 2: The Other Side.
Skoro gra miała dokonać niemożliwego i pod każdym względem przebić poprzedniczki (co, jak sądzę, Kojimie się powiodło), muzyka również powinna podnieść poprzeczkę. Powróciła „święta trójca” metalgearowa; pod soundtrackiem podpisali się Harry Gregson-Williams, Norihiko Hibino oraz Rika Muranaka (jak zwykle epizodycznie, napisała rozjazzowany Don’t Be Afraid). Ktoś poszedł po rozum do głowy i zamiast rozbijać materiał na dwa autonomiczne, niesymetryczne jakościowo albumy, co miało przecież miejsce przy Sons of Liberty, wymieszał z wyczuciem wszystkie nazwiska. OST jest dzięki temu w pełni niezależne, tworzy własną narrację, lepiej oddając jednocześnie ducha materiału źródłowego. Jasnym jest, że sentyment do Snake Eatera wzbogaci o dodatkowe dreszcze Wasz muzyczny seans, jednak tego albumu możecie bezproblemowo słuchać bez wcześniejszego przeżycia misji Big Bossa. O ile zachowali się tacy. Wstyd, waćpanowie.
Zmiana scenografii na sowiecką dżunglę oraz przeskok na scenie historii do najbardziej adekwatnych dla opowieści szpiegowskich czasów Zimnej Wojny nie odmieniły zupełnie charakteru samej muzyki, jednak wymusiły kilka przepysznych urozmaiceń. Często usłyszymy tutaj zmasowany atak bębnów, drastyczne skoki fletu lub plemienne instrumentarium. Tradycyjne dla duetu Hibino i Gregsona-Williamsa zagrywki lubią teraz wzmocnić rozszalałe riffy gitary elektrycznej, chmury syntezatorów jeszcze bardziej duszą słuchacza, a orkiestra zdaje się liczyć co najmniej o tuzin osób więcej. Zgodnie z zasadą sequela (w tym przypadku z prefiksem pre-), jest więcej, głośniej, szybciej, mocniej. Ale bez wrażenia „większy budżet, mniej ducha”. Prztyczek w nos dla konkurencji.
Niemal każda konfrontacja z bossem doczekała się osobnej porcji muzyki.
Ileż tutaj momentów do ozłocenia w recenzji! Zacznijmy od klasycznego Main Theme, które brytyjski kompozytor przedłużył o elektroniczną kanonadę i wzniosły finał. Ze względu na komplikacje prawne dotyczące kultowej melodii jest to ostatni występ tego utworu w dziejach marki, jednak lepszego pożegnania nie mógł otrzymać. Wzorcowo prezentują się kompozycje „z tła”, znów powiązane głównie z panem Hibino. Takie Battle in the Base czy Battle in the Jungle (ach, te kreatywne tytuły!) ślicznie przechodzą ze szpiegowskich klimatów (w grze to momenty, gdy skradamy się za plecami wroga) do smyczkowych galopów przyprawiających mnie o ciarki (tutaj z kolei w przypadku wykrycia i walki).
Niemal każda konfrontacja z bossem doczekała się osobnej porcji muzyki: cyfrowe The Pain podbijane dramatycznymi chórami, tajemnicze The Fear, dwubiegunowe The Fury, gigantyczne Clash With Evil Personified (walka z Volginem) – miejsca dla Norihiko po prostu za mało, by wspomnieć o wszystkim. Jaki skok wykonała jego muzyka między Sons of Liberty a Snake Eater, aż trudno uwierzyć.
W tyle nie pozostał również Harry Gregson-Williams, ale tego mogliśmy się spodziewać. Jemu zawdzięczamy chociażby pierwotne CQC lub wielowątkowe Virtuous Mission, które w pojedynkę mogą zawrócić w głowie słuchacza. Tym razem kompozycje Brytyjczyka wydostały się ze szponów przerywników filmowych, często towarzyszyły także samej grze. Industrialnie podkolorowane, niemal metalowe riffy w KGBVSGRU mogą posłużyć za dobry przykład muzyki świadomie zajmującej pierwszy plan.
Dalej pojawią się wyjęte z westernów Ocelot’s Youth – Confrontation, inspirowane horrorami The Sorrow, obie części Sidecar (sekwencja ucieczki od Shagohoda) – wszystkie rozbuchane, korzystające w pełni zarówno z doświadczeń serii, sytego zaplecza finansowego, jak i wszelkich dźwiękowych nowinek Snake Eater OST. Wielka pompa adrenaliny, od której nie oderwą nawet kotki z Internetu.
Ścieżkę dźwiękową urozmaicają, z braku lepszego słowa, liczne „bonusy”, czyli szerzej nieznane Healing Tracks, które – jakimś cudem odnalezione w wirtualnym codecu – leczyły Big Bossa. Stanowią przemiłą odskocznię od wzniosłości soundtracku, fajnie nawiązują do historycznych realiów toczonej opowieści stylistyką czystego rock and rolla czy muzyki lounge. Ich pierwsza porcja wieńczy krążek numer jeden (OST jest dwupłytowe, nie wspominałem?!), przypadając akurat na moment przed wizytą w Groznyj Gradzie oraz tonami muzycznego dynamitu.
Obowiązkowo do całego zestawu trafił również utwór z napisów końcowych, tym razem naprawdę zaskakujący i – jak na zespół z takiego podwórka – piękny Way to Fall z debiutanckiego albumu Starsailor. Ilu z nas mogłoby przyznać się do uronionych przy nim łez, ilu by się odważyło? Last but not least – na wskroś bondowy Snake Eater u samego zarania całej przygody perfekcyjnie zaśpiewany przez Cynthię Harrel. Przedmiot już chyba absolutnego kultu, żyjący własnym życiem poza kulturą gier wideo w ogóle.
Sto czterdzieści minut nowoczesnej, energetycznej, angażującej mentalnie muzyki – tak najwygodniej podsumować dźwiękowe oblicze Snake Eatera. A przy okazji świetna lekcja historii naszej pasji. Metal Gear Solid 3 ukazał się już w czasach, gdy przestano z góry traktować gry wideo, gdy rozbrzmiewały poważne argumenty o konieczności ich analizowania oraz prowadzenia prawdziwie akademickich badań. Myśmy wiedzieli wcześniej, przyznajmy nieskromnie, i niemała w tym zasługa Hideo Kojimy.
Metal Gear Solid 3 ukazał się już w czasach, gdy przestano z góry traktować gry wideo.
Pamiętam siebie, młodszego o jedenaście (niebiosa!) lat, wycierającego policzek przy ostatnich sekundach Way to Fall. Być może dystans upiększył to wspomnienie, być może przybrało formę anegdoty do przechwałek w dzisiejszych tekstach. Ale jestem prawie pewien, że wraz z przeżyciem Snake Eatera zrozumiałem, jak bardzo chciałbym powiązać swoją przyszłość z tym medium. I hej, nie idzie mi najgorzej. Odlatuję, a przecież w połowie zawdzięczam to temu soundtrackowi.