Każda firma gamingowa popełnia błędy. I to niezależnie od tego, czy jest to duża korporacja, czy małe studio gier indie, firma z tradycjami, czy kompletny świeżak na rynku. Tym bardziej nie powinno dziwić, że nawet takiemu molochowi, jakim jest Nintendo, zdarzały się w przeszłości niemałe potknięcia, np. w postaci nieudanej przenośnej konsoli Virtual Boy, która ani przenośną, ani „virtual” nie była. Jednak o ile wspomina się o tych drobnych wpadkach zwykle z lekkim uśmieszkiem na twarzy, to bywały w historii Nintendo również i takie, o których sama firma z Kioto chyba wolałaby zapomnieć.
Nintendo szybko porzuciło Sony, które niedługo potem rozpoczęło prace nad własną konsolą.
A było to tak: pod koniec lat 80. Nintendo planowało wyprodukować i wypuścić na rynek pierwszą na świecie konsolę z napędem płyt CD. A dokładniej miała to być nakładka na 16-bitowego SNES-a, która pozwalałaby odtwarzać płyty CD. Pierwotnie firma pracowała nad projektem wspólnie z Sony, które to miało za zadanie dostarczyć rzeczony napęd. Po kilku latach współpracy Nintendo dopatrzyło się w umowie zawartej z Sony zapisku, z którego wynikało, że firma miałaby zarabiać krocie na każdej grze wydanej na nośniku CD, także tych wydanych przez Nintendo.
Nintendo szybko porzuciło Sony, które niedługo potem rozpoczęło prace nad własną konsolą i przywędrowało ze swoją ofertą do holenderskiego Philipsa. Tym razem Nintendo postarało się o zabezpieczenie swoich interesów – w umowie zostało jasno podkreślone, że Philips pracuje nad hardware, podczas gdy Nintendo miało dostarczać na niego oprogramowanie.
Dalsze perypetie platformy multimedialnej Philips CD-i pozwolę sobie pominąć, bo chcę skupić się na najważniejszych owocach tej współpracy. W wyniku dziwnej umowy zawartej między Nintendo a Philipsem (zakładała ona m.in. stworzenie przez studio zewnętrzne gier na podstawie jedynie udostępnionych przez Nintendo artworków postaci z kluczowych marek) powstały Link: The Faces of Evil oraz Zelda: The Wand of Gamelon.
Producent – firma Animation Magic – ze względu na ekstremalnie niski budżet i ograniczenia wynikające z umowy nie miał dużego pola do popisu. Ale dzięki temu świat otrzymał najgorsze odsłony Zeldy w historii. Co zabawne, Nintendo nie tylko nie brało bezpośredniego udziału w pracach nad grami, ale też nie chce się do tych tworów przyznawać. Trudno im się dziwić. Wszak nie bez powodu mówi się o nich najgorszymi grami z serii Legend of Zelda, pomimo tego, że nikt, z Nintendo włącznie, nie zalicza ich do głównego kanonu.
A zawodziło wszystko. Fabuła infantylna i miejscami pozbawiona sensu, karykaturalny wygląd postaci, nieprecyzyjne sterowanie i towarzyszący brak poczucia, że gra się w coś, co ma cokolwiek wspólnego ze światem Hyrule. Chociaż jest jedna, jedyna rzecz, za którą fani Zeldy (w tym niżej podpisani) chwalą obie gry Animation Magic po dziś dzień. Ba, uważany jest za najmocniejszy element obu tytułów. Tym elementem jest soundtrack.
Próżno doszukiwać się jakichkolwiek informacji o autorach muzyki – Tonym Trippim i Williamem Havlicekiem. Ich profile na stronie IMDb wskazują, że kariera obu panów w gamedevie zaczęła się i skończyła na Link: The Faces of Evil oraz Zelda: The Wand of Gamelon, choć Trippi miał jeszcze okazję podzielić się swoją twórczością w grze na MS-DOS I.M. Meen, a także spróbował swoich sił jako sound designer we Frequency. Niezależnie od tego, jak wyglądała ich przyszłość po Zeldach na CD-i, obaj panowie przyczynili się do stworzenia bodaj najlepszego soundtracku spośród całej bazy gier na Philips CD-i.
Możecie również spróbować zagrać w obie gry, ale ostrzegam – robicie to na własną odpowiedzialność.
Soundtrack do Link: The Faces of Evil oraz Zelda: The Wand of Gamelon, podobnie zresztą jak same gry, zdecydowanie wyróżniają się na tle swoich prawilnych odpowiedników z konsol Nintendo. I co istotne, zadziwiająco dobrze tworzą nastrój do przeżywania przygód, a przy okazji wpadają w ucho. Trudno powiedzieć, czy to wina niebywałej różnorodności zawartych nań utworów i bardzo szybkiego tempa, czy też to, że wykorzystano w nich niespotykane w innych Zeldach instrumenty, np. syntezatory z lat 80., gitary elektryczne, marimba.
Jednak żeby to dostrzec, wystarczy wsłuchać się chociażby w Nortnika, Goronu, Firestone Lake, czy Fortress Centrum (wszystkie te utwory pochodzą z Link: The Faces of Evil), a także Aru Ainu, Kobitan, Sakado, Dordung Cave i Gobiyan Ship (Zelda: The Wand of Gamelon). Wymieniłem tylko te najbardziej znane i w pewnym sensie także moje ulubione. Jednak na obu sounstrackach, które liczą w sumie ponad 2,5 godziny, każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie. O takiej różnorodności właśnie mówię.
Po pierwszym odsłuchaniu trudno się oderwać, a wraz z kolejnymi utworami słuchacz może już tylko dać się ponieść wibracjom. Szkoda tylko, że tym świetnym melodiom nie towarzyszą równie wspaniałe obrazki, ale kreatury rodem z sennych koszmarów. Niemniej jednak jeśli ktoś chce ponownie poczuć klimat early 90’s vibe, mogę z czystym sumieniem polecić soundtracki do Link: The Faces of Evil oraz Zelda: The Wand of Gamelon, a także licznie powstałe remixy i remastery na YouTube stworzone przez fanów twórczości Trippiego i Havliceka. Możecie również spróbować zagrać w obie gry, ale ostrzegam – robicie to na własną odpowiedzialność.
PS. Celowo pominąłem w tym tekście Zelda’s Adventure. Zrobiłem to z trzech powodów. Po pierwsze, może trudno będzie w to uwierzyć, ale spośród trzech gier na Philips CD-i z Linkiem i Zeldą w tytule ta jest wybitnie zła pod każdym względem. Po drugie, gra nie jest tak znana i memiczna, jak te dwie pozostałe. Po trzecie, tam nie ma muzyki. A nawet jeśli tam była, to nie była ona widać warta mojego zaangażowania.