Niewiele jest takich „nowych” gier, które po uruchomieniu sprawiają, że człowiek czuje się, jakby cofnął się do dzieciństwa. W wypadku najnowszej odsłony serii Monkey Island za takie odczucia odpowiada nie tyle oryginalna, w porównaniu do poprzedników, grafika, ale muzyka. Muzyka, która brzmi dokładnie tak, jak „w dawnych czasach”.
Cały ten soundtrack to taki długi, karaibsko-piracki chill.
Za ścieżkę muzyczną do nowej części sagi odpowiadają Michael Land, Peter McConnell oraz Clint Bajakian. To oni komponowali utwory do poprzednich odsłon i to po prostu słychać. Nie ma tutaj prób imitowania poprzednich produkcji, a tym bardziej nie mamy do czynienia z graniem na nostalgii. Jest za to organiczna kontynuacja tego, co słyszeliśmy w przeszłości. Niewymuszona, naturalna i bardzo przyjemna.
To jeden z tych soundtracków, przy których nie mam ochoty na dokonywanie szczegółowej analizy. Nie chcę się zastanawiać, co gra, jak gra, czy to prawdziwe instrumenty, czy to jakieś stare synthy, czy może sample. Po prostu siadam i cieszę się łagodnie brzękającą w tle muzyką, która przywołuje na myśl dzieciństwo. Z tego też względu ciężko w tej recenzji napisać coś więcej, jeśli ktoś oczekiwałby detali.
Najważniejsze w przypadku tej produkcji jest to, jak bardzo muzyka umila rozgrywkę. Stanowi dobrze dobrany akompaniament do zabawy. Nie do tego, co „dzieje się na ekranie”, ale do zabawy. To takie subtelne rozróżnienie. Nie jest też nachalna, ale ciągle jest słyszalna. W ten zrównoważony, spokojny sposób.
Muzyka, która brzmi dokładnie tak, jak „w dawnych czasach”.
Za te pozytywne cechy odpowiadają łagodne melodie i nieskomplikowane harmonie. No i same instrumenty. Są tu flety, są marimby, są dźwięki karaibskiej plaży (i jest klimat gier lat 90.). Są też klarnety i fagoty. Zwłasza te drugie to mój ulubiony instrument z rodziny dętych drewnianych. Jest też spokojny bass, którego nie powstydziłby się żaden klub jazzowy. Cały ten soundtrack to taki długi, karaibsko-piracki chill.
Oczywiście kiedy trzeba, muzyka zyskuje konkretny odcień, dziś mówi się o „muzyce adaptacyjnej”. Usłyszymy i bardziej pirackie brzmienia, i bardziej „straszne”, czy też takie bardziej mistyczne. W barze z nowymi liderami piratów usłyszymy cięższe gitary elektryczne odzwierciedlające młode pokolenie. Na mroźnych równinach Brr Muda usłyszymy dźwięki niemalże świąteczne. A wszystko to, jak zwykle, utrzymane w humorystycznym stylu.
To jeden z tych soundtracków, przy których nie mam ochoty na dokonywanie szczegółowej analizy.
Cała gra jest jakby oddaniem hołdu wcześniejszym produkcjom, a także postępującym latom, a soundtrack tylko to podkreśla. Tym bardziej boli, że, niestety, muzyki tej możemy posłuchać tylko w grze albo na YouTube i to wcale nie na oficjalnym kanale. Soundtrack póki co nie został oficjalnie wydany. Ale jeśli tak się stanie, to koniecznie trafi do mojej kolekcji. To najbardziej relaksujący growy album tego roku.