Ignition to jedna z tych gier DOS-owych, o których nie pamięta się do momentu, aż ktoś rzuci w wolnej rozmowie jej tytułem. Uwielbiam ludziom czasem wspomnieć ten tytuł w luźnej konwersacji, ponieważ reakcja jest zawsze identyczna: „Taaaaak! Pamiętam!
To jedna z tych arcade’ówek, które zapadają w pamięć na lata, a jej trasy i wszystkie skróty są zapisane w naszych DNA jak jazda na rowerze.
Grało się często i dużo!”. To jedna z tych arcade’ówek, które zapadają w pamięć na lata, a jej trasy i wszystkie skróty są zapisane w naszych DNA jak jazda na rowerze. Częściowo dzięki diablej grywalności, po części też dzięki muzyce. Gdyby istniało coś takiego jak „Jaka to melodia” świata gier, te kawałki zgadywalibyśmy po jednej nucie.
A wszystko dzięki zasłudze Christiana Björklunda. Kompozytor ów to postać w dzisiejszym necie dość enigmatyczna, podobnie jak historia szwedzkiego studia Unique Development Studios. Studio przetrwało raptem dekadę, zdążyło jednak wypuścić kilka gier, które znamy między innymi z taniej prasy dorzucającej pełne wersje: Airfix Dogfighter, Asterix Mega Madness i właśnie Ignition.
Tytuł w szeregach „dzieci lat 90.” wręcz obowiązkowy. Część z Was pewnie grała w wersję bez muzyki, bo ta była zapisana na CD w formacie .cda, identycznie jak w pierwszym Quake’u. Odtwarzała się zależnie od trasy, a zwykłe odtwarzacze CD łykały ją bez problemu, wystarczyło pominąć pierwszą ścieżkę, która zawierała kod gry.
Jakość muzyki jest świetna, a brak kompresji pozwala nawet dzisiaj cieszyć się solidną jakością.
Soundtrack składa się raptem z siedmiu kawałków, z czego tylko pięć dotyczy wyścigów, szósty jest do menu, a ostatni to fanfary na wygrany puchar. Trzeba oddać Christianowi, że – jak na tytuł wydany w roku 1997 – muzyka się nadal świetnie trzyma. Ciężko mi wyczuć jednoznacznie, które instrumenty są nagrane, a które lecą z General MIDI.
Jakość muzyki jest świetna, a brak kompresji pozwala nawet dzisiaj cieszyć się solidną jakością, co można sprawdzić zarówno robiąc zakupy na Steamie, jak i na GOG-u. Instrumentarium jest różnorodne, ale wszystko oscyluje wokół breakbeatowego grania spopularyzowanego w tamtych latach przez artystów pokroju Fatboy Slima, Junkie XL-a i The Prodigy.
Mamy tu więc syntezowaną perkusję, przesterowane gitary elektryczne i wszechobecne syntezatory pobrzmiewające zgrabnie w tle i tworzące resztę przestrzeni. Elementów jest dużo i są subtelnie pochowane pod głównymi motywami. Oczywiście nie mogło również zabraknąć mojego all-time favorite – syntezatora Roland TB-303.
Charakterystyczne kwaśne brzmienie tej technologicznej perełki pobrzmiewa w prawie każdym utworze. Wyjątkowy stylistycznie w stosunku do reszty jest kawałek Snake Island, który jest mocno wakacyjnym funkiem, z charakterystycznymi kaczuchami wah-wah i przyjemnym groovem na basie. Moimi ulubionymi są jednak po dziś dzień Mountain i Monster Truck.
Elementów jest dużo i są subtelnie pochowane pod głównymi motywami.
A Wy? Też zareagowaliście w podobny sposób, czytając tytuł recenzji? Grywacie jeszcze czasem w tego klasyka? Jak wiele godzin spędziliście ze znajomymi przy split screenie i jednej klawiaturze?