Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy to wygrzebałem się spod sterty kurzu i zapomnienia, wziąłem do ręki pada i ograłem dla was najnowsze przygody uroczej szmacianki imieniem Sackboy. Uroki branży gier komputerowych nie pozwalają na regularne, wręcz dziecięce chwile spędzane z grami komputerowymi i ze łzami w oczach wspominam, że „kiedyś to było”.
Nie będzie przesadą jeśli stwierdzę, iż strona wizualna w Sackboyu byłaby dużo mniej spektakularna bez „cichego bohatera” jakim jest audio.
Dziś gry komputerowe nie wzbudzają we mnie takiej radości jak kiedyś, ale jednak zdarzają takie tytuły, które potrafią wykrzesać w starym, zgredziałym Krzyśku pokłady dziecięcego funu. Sackboy i jego przygody dały tego funu odrobinkę. A to wszystko zasługa bardzo dobrego audio. Proszę teraz wszystkich o wyciągnięcie pacynek z dna szafy (ja już dobrze wiem, że macie takie) i zaparzenie sobie dobrej herbatki. Zabieram was w podróż do świata magii.
Sackboy: A Big Adventure to gra stworzona przez studio Sumo Digital początkowo na konsole Playstation 5, jednak finalnie trafiła również pod strzechy pecetowców. Czy Sackboy jest w jakiś sposób rewolucyjny względem innych tytułów spod marki Little Big Planet? Nie sądzę, ale grało się w niego bardzo przyjemnie. Historia, jak to w przypadku wielu podobnych tytułów bywa, opowiada o zmaganiach naszego małego bohatera z wielkim i potężnym Vexem próbującym wyssać radość i szczęście z całego uniwersum. Przemierzając kolejne planety w platformówkowo-łamigłókowym sznycie zdobywać będziemy coraz to nowych sprzymierzeńców, by finalnie rozprawić się z tym arcyłotrem.
Od strony wizualnej gra prezentuje się bajecznie dobrze, jest niesamowicie ciepła kolorystycznie, a design postaci i lokacji stoi na wysokim poziomie. Za to to, co oferuje nam strona dźwiękowa, to jest osobny poziom. Sound design jest tutaj wybitnie mięsisty. W grze zdobywamy kulki mocy jako walutę, a samo ich wchłonięcie przez naszego Sackboya brzmi soczyście — dosłownie jakby kulka pękała tuż przy naszym uchu. Gdy wyciągamy rzeczy umieszczone na linach czy sprężynach, wszystko skrzypi i trzeszczy niesamowicie wręcz immersyjnie.
Tutaj olbrzymie ukłony dla dźwiękowców. W takich grach rzadko kiedy zwraca się uwagę na dźwięk jako na medium odpowiedzialne za opowiedzenie historii świata, a tutaj łatwo w feerii barw i efektów wizualnych przeoczyć kunszt dźwiękowców. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, iż strona wizualna w Sackboyu byłaby dużo mniej spektakularna bez „cichego bohatera”, jakim jest audio. Chapeau bas, dźwiękowcy!
Do waszych uszu doleci przepiękne szaleństwo dźwiękowe serwowane wszystkimi możliwymi środkami.
Za muzykę do najnowszych przygód naszego kochanego Szmacianka odpowiadają Nick Foster, Jim Fowler (seria Little Big Planet, Singstar) oraz George King. Powyższe grono dopełniają także Winifred Philips, Brian D’Oliviera, Joe Thwaites, Opiuo (większość klubowych, elektronicznych partii w OST jest jego zasługą), czy też Tokyo Machine (z wybornym remixem utworu The Gardens). Jest to więc zestawienie weteranów serii z dość nowymi w tym medium kompozytorami. Nick Foster ma przecież za sobą sporą liczbę telewizyjnych produkcji, a King wydane albumy fortepianowe. Nie można jednak powiedzieć, że całe to towarzystwo nie stanęło na wysokości zadania. Wręcz przeciwnie — OST brzmi rewelacyjnie.
Zaczynam od Sackboy: A Big Adventure, czyli od tytułowego utworu wybrzmiewającego od pierwszych minut gry. Popowo orkiestrowy numer z podśpiewującym chórkiem w tle od razu nastraja gracza optymistycznie i wciąga go w ten fantastyczny świat pacynek. Co mi się rzuciło niesamowicie w uszy to to, że ten numer klimatem bliski jest do utworu Get it Together z gry Little Big Planet. Przypadek? Nie sądzę, ponieważ obydwa utwory są genialnymi openerami do świata Sackboya. Pierwowzór, czyli TLB, jest oczywiście bardziej nastawiony na „przetarcie szlaków” do mechanik i sposobu przedstawienia świata niż utwór z Sackboy: A Big Adventure, jednak obydwa niosą ze sobą podobny ładunek energii.
Instrumentalnie cały OST zbudowany jest w oparciu klasyczne orkiestrowe brzmienia, do tego okraszony takim „indie” sznytem gitar, ukulele czy różnych właśnie takich kameralnych perkusyjnych przeszkadzajek. Buduje to przyjemną sielskość w pierwszych godzinach gry — wszakże nie od razu akcja się tutaj zagęszcza i gra mrocznieje. À propos mroku, to oczywiście główny antagonista Vex również otrzymał swój motyw przewodni. Vex Theme jest złowrogi, szwarccharakterowy i na swój sposób ciekawie skomponowany. Oparty o thrillujące partie skrzypcowe okraszony jest różnymi syntetycznymi wstawkami i graną prawdopodobnie na fagocie przy wtórze syntezatora linią melodyczną. Przeurocza jest taka „cyrkowa” wstawka mniej więcej w połowie utworu. Vex to groźna, ukształtowana na obraz cyrkowego błazna postać. Jego theme musiał mieć taki smaczek. I ma!
Cały OST jest pokaźny, liczy sobie 48 utworów i trwa prawie dwie i pół godziny. Rollercoaster klimatów i emocji gwarantowany, o ile oczywiście lubujecie się w nieco lżejszych ścieżkach dźwiękowych i nie szukacie pompatyczności czy wirtuozerii w komponowaniu muzyki na olbrzymie orkiestry symfoniczne. Tutaj możecie znaleźć co prawda orkiestrowe utwory takie jak The Uproar czy Steel Yourself, jednak częściej do waszych uszu doleci przepiękne szaleństwo dźwiękowe serwowane wszystkimi możliwymi środkami (jest nawet electro-cover Fly Me to the Moon Barta Howarda – to dopiero jest jazda). Czy będziecie po tym OST tak samo normalni jak przed przesłuchaniem go? Nie gwarantuję, ale wiem, że bawić się będziecie przednio.