Niniejszym tekstem docieramy tam, gdzie zaczął się nowy rozdział w serii StarCraft. Rozdział, który pozwolił nam powrócić do Sektora Koprulu i który powitał nas bogactwem nowości.
Rozdział decydujący. Mowa rzecz jasna o Wings of Liberty z 2010 roku. Tutaj muszę przyznać, że wtedy jeszcze nie byłem po zagraniu w pierwszego StarCrafta, toteż ukazanie się drugiej części nie było dla mnie niczym szczególnym, choć nie odmówiłem sobie wypróbowania nowego tytułu. Na szczęście nie pograłem zbyt długo, bo uznałem, że warto najpierw przejść kampanię jedynki oraz jej dodatku.
Wracając jednak do StarCraft II… Pierwszą rzeczą, jaka mnie urzekła, była ścieżka dźwiękowa witająca gracza swą wspaniałą filmowością już w menu gry. Grałem w wiele gier i przesłuchałem ogromną ilość ich soundtracków (wciąż zdecydowanie za mało), ale żadnego nie mogłem nazwać filmowym. Z żywą orkiestrą czy bez, ale za każdym razem czułem, że chodzi o grę. Panie Boże broń, nie umniejszam grom! To tak jak słuchać dwóch typów metalu: jedno i drugie metal, ale jednak czuć różnicę.
Jestem pewien, że ta orkiestralna extravaganza jest zasługą producenta ścieżki dźwiękowej, czyli Russella Browera.
Utwór w menu ma bardzo ciekawy początek. Słychać, jak narasta pełna powagi orkiestra i gdy już jesteśmy pewni, że zacznie się epicka akcja, napięcie nagle opada, a nas wita spokojne country. Moim zdaniem świetny zabieg, a przy okazji ukłon w stronę pierwszego StarCrafta oraz jego fanów. Orkiestra oczywiście wraca nieco później i dopiero wtedy raczy nas bombastycznym motywem przewodnim Wings of Liberty.
Właśnie takich tematów muzycznych w grach mi brakuje – pełnych epickości, ale nie pompatycznych. Takich, które zachwycają orkiestrą w pełnej okazałości, gdzie sekcja dęta drewniana nie jest zepchnięta na margines słyszalności lub całkowicie wykluczona. Jestem pewien, że ta orkiestralna extravaganza jest zasługą producenta ścieżki dźwiękowej, czyli Russella Browera, a wybór The Skywalker Symphony Orchestra ma wyraz nie tylko symboliczny (w końcu Gwiezdne Wojny, prawda?).
W trakcie rozgrywki nieraz usłyszymy muzykę symfoniczną (głównie w przerywnikach), ale to nie jedyny typ muzyki, jaki oferuje nam tytuł. Terranie to przede wszystkim country, a w drugiej części StarCrafta jest go znacznie więcej niż w pierwszej. To jeden z najlepszych przykładów przywiązania do tradycji w muzyce gier wideo, które zakłada równowagę między starym a nowym. W tym miejscu zachęcam do porównania utworu z menu jedynki do tego z dwójki. Jestem pewien, że zrozumiecie, o co mi chodzi. Za zachowanie dziedzictwa serii powinniśmy dziękować Glennowi Staffordowi, starszemu kompozytorowi w Blizzard Entertainment.
Skoro już wspomniałem o muzyce niesymfonicznej, to należałoby jej poświęcić te kilka słów więcej. Każda z ras otrzymała swoją gameplayową ścieżkę dźwiękową. Zergowie mają swoje dziwaczne brzmienia (zapewne jedno z dzieł Dereka Duke’a), Protosi ambientowo-etniczne utwory, ale to Terranie brzmią zdecydowanie najciekawiej.
Zdawać by się mogło, że dwie rasy wspomniane na początku zostały potraktowane po macoszemu, ale nie ma co nad tym ubolewać, bo każdej z nich poświęcono przecież oddzielny dodatek. Jak już wspomniałem dużo wcześniej, Terranie to przede wszystkim country i ja to uważam za świetny pomysł. Dodam, że znacznie przyjemniej mi się grało właśnie Terranami, również w pierwszej części gry, głównie dzięki muzyce country, choć nigdy nie byłem fanem czy przeciwnikiem tego gatunku muzyki.
Chyba najbardziej klimatyczne są cutscenki z Raynorem przesiadującym w knajpie i popijającym whisky, z leniwie przygrywającą gitarą w tle. Takich smaczków jest oczywiście znacznie więcej, bo w kantynie Hyperiona mamy do dyspozycji aż 14 piosenek, które kipią klimatem vintage. Poświęcono im osobny album, o tytule „Revolution Overdrive: Songs of Liberty”, więc jeżeli macie chęć, to bez problem je dorwiecie, podobnie zresztą jak informacje na temat ich wykonawców.
Cutscenki to zdecydowanie jedna z najmocniejszych stron blizzardowskich gier i to zarówno te CGI, jak i te na silniku gry. Utwory do tych bardziej epickich są dziełem Neala Acree, jak chociażby pełen akcji Escape from Mar Sara czy budujący napięcie przed spełnieniem się mrocznej przepowiedni The Prophecy (CGI). Ten drugi zasługuje na szczególną uwagę, bo odstaje od całej reszty.
Przyznacie, że orkiestralno-etniczne brzmienia z uwodzicielskim chórem żeńskim oraz mrocznym męskim, a także dwoma żeńskimi, typowo etnicznymi wokalami (Laurie Ann Haus oraz nieznana mi wokalistka) zdają się kompletnie nie pasować do klimatu space opery. Mało tego, akcja cinematica ma miejsce w ogromnej jaskini z ruinami, a nie w dżungli czy na pustyni. Niestety ani booklet, ani oficjalna strona nie wymieniają jacy kompozytorzy skomponowali konkretne utwory. Na szczęście udało mi się dotrzeć do źródła, które jasno określa nazwiska kompozytorów oraz tytuły przerywników, które wzbogacili swoją muzyczną narracją.
Nie znam drugiej takiej gry, która kipiałaby filmowym klimatem i świetnie ją łączyła z muzyką country.
Cóż można rzec na sam koniec? Jako fan blizzardowskich soundtracków uważam Wings of Liberty za zdecydowanie jeden z tych najlepszych. Nie znam drugiej takiej gry, która kipiałaby filmowym klimatem i świetnie ją łączyła z muzyką country.
Wings of Liberty to zdecydowanie przełom w serii StarCraft, co widać już po samej muzyce. Od niewielkiej gamy bibliotek samplowych oraz wszelkiego rodzaju sprzętu do tworzenia własnych dźwięków, aż do żywej orkiestry i chóru oraz technologii pozwalającej na prawdziwą magię i to na domowych komputerach. Jeżeli mam coś do zarzucenia, to tylko oficjalnej płycie, bo zdaje się oferować jedynie niewielką część tego, co stworzono do tytułu, a uwierzcie, że utworów w plikach samego Wings of Liberty jest mnóstwo.
Kolejną z wad jest łączenie różnych kompozycji w dłuższe suity – zamiast skupić się na konkretnym utworze, to jesteśmy zmuszeni do słuchania takiego miszmaszu, choć nie jest to tak tragiczne jak w Heart of the Swarm. Kończąc: Wings of Liberty to kamień milowy w ścieżkach dźwiękowych Blizzarda.