Zapomnijcie o wszystkim. Zapomnijcie o klasycznym motywie The Legend of Zelda i jego licznych wersjach na różnych platformach. Zapomnijcie o utworach pozwalających wczuć się w przeżywanie wielkiej przygody w Ocarina of Time i tych, które podkreślają przygnębienie towarzyszące Majora’s Mask. Zapomnijcie o ciepłych melodiach z kolorowego świata Wind Waker i “dorosłego” Twilight Princess. The Legend of Zelda: Breath of the Wild to coś zupełnie z innej bajki. To coś… i w tym momencie umknęło mi odpowiednie słowo. Może za chwilę je sobie przypomnę.
Zapomnijcie o klasycznym motywie The Legend of Zelda i jego licznych wersjach na różnych platformach.
Choć od premiery tego długo oczekiwanego albumu minęło już kilka miesięcy, a swój egzemplarz do recenzji otrzymałem niedługo po niej, to muszę przyznać, że do pisania tego tekstu podchodziłem z ciężkim sercem. Bowiem ilekroć otwierałem edytor, w mojej głowie pojawiała się pustka. Ciągle zastanawiałem się nad tym, co chcę napisać, i jak się do tego zabrać. Od czego mam zacząć, na czym się skupić? Opisać album jako całość czy rozłożyć na konkretne utwory?
Skoncentrować się wyłącznie na samych melodiach czy dorzucić do tego moje doznania z gry? Zacząć wszystko od początku czy może od razu przejść do werdyktu i stopniowo tłumaczyć, dlaczego tak, a nie inaczej? A może rzucić to wszystko w diabły i pogapić się na pusty dokument przez kolejne kilka tygodni? Niby proste pytania, które wydają się być naszą codziennością, ale uwierzcie mi – doskonale wiem, że chcę tylko zyskać na czasie przed wydaniem ostatecznego werdyktu. Przysięgam bowiem, że w całej mojej niemal siedmioletniej karierze na gamemusic.pl żaden album nie dał mi tak w kość i nie zamącił w głowie tak bardzo jak ten z Breath of the Wild. Może to dlatego, że od wielu lat nie miałem do czynienia z albumem tak… i znowu uciekło mi to słowo! Cóż, może następnym razem.
Breath of the Wild nie jest kolejną ckliwą opowiastką o spiczastouchym jegomościu ratującym świat.
Aby zrozumieć mój problem, przez całą tę recenzję musicie mieć zakodowane w swoich głowach, że Breath of the Wild nie jest kolejną ckliwą opowiastką o spiczastouchym jegomościu ratującym świat. To historia przede wszystkim o poszukiwaniu utraconej tożsamości i przeszłości, odkopywaniu starych znajomości i zawieraniu nowych, a także o odkrywaniu nowego, ale jednak wciąż starego świata i własnych możliwości. Ta z pozoru niewielka zmiana koncepcji fabuły doprowadziła do radykalnego przemodelowania całej formuły The Legend of Zelda, co miało również niebagatelny wpływ na samą muzykę. To był ten moment, kiedy sobie uświadomiłem, że powinienem odstawić na bok swoje doświadczenia z poprzednich odsłon Zeldy. Bowiem tym razem Nintendo dostarczyło mi coś zupełnie… Do licha!
Wspomnianą rewolucję słychać już od momentu uruchomienia gry. Fani przyzwyczajeni do tego, że w kolejnych odsłonach Zeldy byli wręcz bombardowani najprzeróżniejszymi melodiami, mogli poczuć się mocno zdezorientowani minimalizmem, jaki zaserwował im Breath of the Wild. Autorzy soundtracku, Manaki Kataoka, Yasuaki Iwata i Hajime Wakai, zamiast tworzyć tradycyjne melodie li tylko i wyłącznie nastawione na zobrazowanie danej chwili, w jakiej obecnie znajduje się bohater tu i teraz, postanowili w dużej mierze skupić się na kontekście całości gry. W tym celu położono większy nacisk na zabawę dźwiękami występującymi w Breath of the Wild oraz na niespotykaną dotąd w serii ciszę. Bo jak powszechnie wiadomo, cisza także jest muzyką.
Wystarczy posłuchać chociażby Field (Day), gdzie pojedyncze, delikatne stukanie w klawisze można porównać np. do spadających kropel deszczu lub odgłosu lekkiej bryzy otulającej twarz Linka w trakcie przemierzania zielonej krainy Hyrule. Z kolei w Cave kojące dźwięki fortepianu wespół z syntezatorami pozwalają w wyobraźni poczuć się jak w jaskini. Innym razem, słuchając Wetlands, nawet bez spoglądania na ekran łatwo można sobie wyobrazić, że przemierza się podwodne krainy, gdzie w tle słychać krople wody spadające ze stalaktytów.
Położono większy nacisk na zabawę dźwiękami występującymi w Breath of the Wild.
Jak widać, te i pozostałe utwory odgrywane na wolnej przestrzeni w brzmieniu różnią się między sobą drobnymi szczegółami (a już z całą pewnością trudno znaleźć jakiekolwiek porównania do znanego z Ocarina of Time Hyrule Field), jednak w stu procentach wywiązują się ze swojej roli. Dbałość o jak najwierniejsze odwzorowanie odgłosów natury wespół z małoinwazyjnymi instrumentami pozwoliło na zbudowanie odpowiedniego nastroju podczas przemierzania nieznanych ziem Hyrule. I nie chodzi tu o samo przeżywanie przygody, ale o doznania, które – podobnie jak ten album – są… Przyrzekam, że sobie przypomnę.
Kolejną zauważalną nowością jest wybicie przed szereg fortepianu, którego obecność jako instrumentu dominującego już w samym motywie przewodnim Breath of the Wild. Na pierwszy rzut ucha można by mówić o jednej z fanaberii autorów soundtracku – wszak fortepian w grach The Legend of Zelda, jeśli w ogóle był, to występował bardzo rzadko albo był niemal w ogóle niezauważalny. Także jego obecność można by potraktować w formie ciekawostki. Jednak przesłuchując cały album bardzo trudno nie odnieść wrażenia, że to właśnie ten instrument nadaje ton w kluczowych dla gry momentach. Na przykład we wspomnianym motywie to przede wszystkim fortepian, a dopiero później cała reszta instrumentów, oddaje ogrom obrazka, który Link widzi jako pierwsze po wybudzeniu się ze stuletniego snu.
Zauważalną nowością jest wybicie przed szereg fortepianu, którego obecność jako instrumentu dominującego już w samym motywie przewodnim Breath of the Wild.
Dźwięki fortepianu potrafią przywołać skrajnie emocje: od miłych, ciepłych wspomnień poprzez wydawanie delikatnych dźwięków w Temple of Time (tu duży plus za próbę odświeżenia klasycznego motywu), aż do palpitacji serca wywołanej szybkimi i mocnymi uderzeniami klawiszy w Stationary Guardian Battle, także podczas słuchania tego utworu poza grą (ci, którzy mieli do czynienia z Guardianami, dobrze wiedzą, o czym mówię). Można zatem powiedzieć, że fortepian został niemal na każdej płaszczyźnie mocno wyeksploatowany przez autorów soundtracku i sprawdza się dosłownie przy każdej okazji. Dlatego w tym miejscu należą się im duże brawa za umiejętne wykorzystanie tego dość trudnego do opanowania instrumentu.
Jednak żeby uniknąć ewentualnych zarzutów o monotonię i „jednowładztwo” fortepianu, choć mnie osobiście trudno sobie wyobrazić pojawienie się tego typu głosów krytyki, autorzy – działając zgodnie z przyjętą zasadą „udźwiękowić całe życie Linka, od dna oceanu, po czubek najwyższej góry” – zafundowali cały wachlarz najprzeróżniejszych utworów, które albo dają graczowi chwilę wytchnienia przed dalszą tułaczką, albo od razu rzucają w wir akcji. Do tej pierwszej grupy z całą pewnością należy zaliczyć motywy grane w odwiedzanych wioskach. I choć wszystkie da się policzyć na palcach obu rąk, mogą pochwalić się melodyjną i stylową różnorodnością. To dotyczy także tych utworów, które stanowią swego rodzaju ukłon w stronę fanów serii The Legend of Zelda.
W tym kontekście chodzi bardzo dobrze znane fanom The Legend of Zelda motywy: Kakariko Village, Goron City, Gerudo Town oraz Zora’s Domain. Pamiętne melodie musiały dostosować się do wymogów nowo zaprojektowanego świata, co oznaczało przeprowadzenie dość znaczących zmian m.in. lekkie stonowanie i dopuszczenie do gry nowych instrumentów (np. odpowiednie dla japońskiej kultury shakuhachi w Kakariko Village). Jednak pomimo tego udało się stworzyć coś, co z jednej strony stanowi doskonałe uzupełnienie odwiedzanych lokacji, a z drugiej żaden z wymienionych utworów nie utracił swojego charakteru.
Nowe kawałki również zasługują na uwagę. Hateno Village, którego delikatne dźwięki wydobywające się z klasycznych ksylofonów i dud przywodzą na myśl czasy feudalnej Japonii (warto w tym kontekście zwrócić uwagę na wygląd miejscówki). Z kolei Korok Forest to przede wszystkim tamburyn, ksylofon i skoczne rytmy, czyli wszystko to, z czym kojarzą się małe Koroki i tańczący Hestsu (Shalaka lala!). Lurelin Village to przedstawiciel – jeśli tak to mogę nazwać – plażowego plemienia, toteż obecność bongosów i steel pan odgrywających niemal kubańskie melodie są wręcz obowiązkowe. Z kolei Tarrey Town to… szczerze mówiąc, nie mam pojęcia jak określić ten utwór. Tarrey Town to nowo budowane miasto w Hyrule, do którego tworzenia zostały zaproszone wszystkie rasy z Hyrule. Tym samym melodia w Tarrey Town stanowi miks wszystkich instrumentów charakterystycznych dla danego regionu. Pomysłowe.
Nintendo nie tyle odświeżyło serię, co po prostu stworzyli ją niemal od podstaw mówiąc „patrzcie, da się to zrobić inaczej”.
Jeśli mowa o drugiej grupie utworów, czyli tych, które rzucają gracza w wir akcji, to warto wspomnieć o innej cesze charakterystycznej dla tego albumu – o niesamowitej orkiestracji wszystkiego! Wystarczy posłuchać utworów towarzyszących podczas zmagań z ogromnymi Divine Beast (Vah Ruta, Vah Medoh, Vah Rudania i Vah Naboris) oraz tych odgrywanych w trakcie potyczek z różnymi odmianami Ganona w każdej z maszyn, by stwierdzić, że wewnętrzny zespół orkiestralny Nintendo wcale nie próżnował. Jednak osobiście dziękuję im przede wszystkim za przegenialny Dark Beast Ganon Battle. Ten utwór posiada dosłownie wszystkie najważniejsze elementy zawarte na soundtracku: fortepian, symfonię i klimat toczonej przez bohatera epickiej walki z odwiecznym przeciwnikiem! Wcale się nie zdziwię, jeśli fani będą się domagać tego utworu na kolejnej trasie Symphony of the Goddess.
Tak jak wspomniałem na początku tekstu, ta recenzja wymęczyła mnie psychicznie. A gdyby wziąć jeszcze pod uwagę ilość rzeczy, które przydarzyły się w moim życiu w tzw. międzyczasie, moja misja napisania solidnej recenzji w bardzo krótkim okresie była z góry skazana na porażkę. Bowiem otrzymałem do ręki materiał, który z jednej strony niemal w niczym nie przypomina tego, co było mi znane przez ostatnie 20 lat, z drugiej – w żaden sposób mnie nie odrzucał.
To coś zupełnie nowego, bardziej eksperyment z dźwiękami niż kolejna playlista, a także coś, co w głębi jest fanom serii bardzo dobrze znane.
Zmiana o 180 stopni pewnych reguł, które obowiązują od ponad trzech dekad, wymaga przemyślenia, wyrzeczeń i świadomości, że ludzie, którzy są przywiązani do dotychczasowych zasad, mogą być negatywnie nastawieni do tak radykalnych zmian. W przypadku Breath of the Wild wszystko się udało. Cholera, udało się bardzo. Nintendo nie tyle odświeżyło serię, co po prostu stworzyli ją niemal od podstaw mówiąc „patrzcie, da się to zrobić inaczej”, przy jednoczesnym zachowaniu ducha The Legend of Zelda.
O soundtracku można powiedzieć dokładnie to samo – to coś zupełnie nowego, bardziej eksperyment z dźwiękami niż kolejna playlista, a także coś, co w głębi jest fanom serii bardzo dobrze znane. To coś… unikatowego. Tak, to chyba najlepsze określenie. Bowiem Manaki Kataoka, Yasuaki Iwata i Hajime Wakai dokonali naprawdę dużej rzeczy, którą trudno będzie przebić, bo poprzeczka zawisła bardzo wysoko. No chyba tylko kolejnej odsłonie The Legend of Zelda. I to cudem.