Wśród fanów Nintendo trwa nieustanny spór o to, która z pierwszych trójwymiarowych gier z serii The Legend of Zelda jest lepsza: Ocarina of Time czy Majora’s Mask. Od nieco ponad piętnastu lat to pytanie spędza sen z powiek dziennikarzom tworzącym kolejne rankingi „The best of…”, gdzie te dwa tytuły mniej więcej co tydzień zmieniają się miejscami, i graczom, w tym niżej podpisanemu. A fakt, że obie gry pojawiły się w odświeżonej formie na 3DS-a, żeby kolejne pokolenie mogło się z nimi zapoznać i włączyć się w tę międzynarodową dyskusję, wcale sprawy nie ułatwia.
Tylko czy to wystarczy, aby muzykę z Majora’s Mask porównać do słuchania audiobooków z baśniami braci Grimm?
Ocarina of Time i Majora’s Mask posiadają w zasadzie niewiele różnic, ale są one na tyle widoczne i charakterystyczne, że łatwo rozpoznać, która gra jest która. Zwłaszcza w sferze muzycznej: kiedy w Ocarina of Time skupiono się na wypełnieniu ścieżki dźwiękowej melodiami rodem z najlepszego filmu fantasy, Majora’s Mask otrzymała dodatkowo spory zestaw utworów, w których da się usłyszeć wycofanie, niepokój i ogólny bezsens podejmowania jakichkolwiek działań. Tylko czy to wystarczy, aby muzykę z Majora’s Mask porównać do słuchania audiobooków z baśniami braci Grimm?
W zasadzie to kiedy przesłuchać od początku do końca sam Title Theme, można odnieść wrażenie, że tak właśnie jest – dobrze wiesz, że masz do czynienia z bajką, barwną powieścią o wielkiej przygodzie, ale za chwilę dociera do ciebie myśl o czyhającym za rogiem niebezpieczeństwie z ewentualną śmiercią w finale. Oczywiście mam świadomość tego, że wiele utworów zawartych na tym albumie jest niejako powrotem do Ocarina of Time, ale to właśnie oryginalne kawałki, nad którymi od nowa pracował Koji Kondo, stanowią kwintesencję Majora’s Mask.
Charakterystyczne dla MM arpeggio z The Clock Tower (niech nikt z Was nie nabierze się na jego weselszą wersję w Happy Mask Salesman’s Theme) czy zniekształcone dźwięki w Southern Swamp to tylko niewielka część melodii, które mogą wywoływać u słuchacza uczucie niepokoju. Coś cię obserwuje? Spodziewasz się czegoś? Jeśli tak, to czy jesteś w stanie opisać, czego dokładnie? Z kolei kontynuacje końcówek Title Theme, Majora’s Theme, i Song of Healing oddają prawdziwą naturę samotności, której doświadcza bohater w trakcie swojej podróży przez niezbadane tereny Terminy ze świadomością, że jest jedyną osobą, która może mieć wpływ na tragiczny los, jaki czeka jej mieszkańców.
Mam wrażenie, że Kondo miał niezły ubaw w utrzymywaniu graczy w ciągłym poczuciu niebezpieczeństwa.
A propos niezbadanych terenów – melodie grane podczas zwiedzania czterech obszarów (bagna, góry, ocean i kanion) także mają znaczenie. Każde z nich ma swojego reprezentanta w utworze (kolejno: bagna z Southern Swamp, góry z Mountain Village, ocean z Great Bay Coast i kanion z Ikana Valley), który tonem w pełni oddaje atmosferę niepokoju utrzymującą gracza w lęku przed postawieniem kroku naprzód. Eksploracji świątyń towarzyszą melodie, które fani Zeldy kojarzą najlepiej: pojedynczo „wystukiwane” dźwięki ze świszczącym wiatrem w tle, sygnalizujące ciągłe niebezpieczeństwo, które czyha za rogiem w najeżonym pułapkami i stworami labiryncie komnat. Mam wrażenie, że Kondo miał niezły ubaw w utrzymywaniu graczy w ciągłym poczuciu niebezpieczeństwa.
Oczywiście, jak wspomniałem nieco wcześniej, soundtrack nie składa się w całości tylko z przygnębiających kawałków. W prawdzie za kilka dni świat może się rozlecieć, ale to nie przeszkadza tu i ówdzie natrafić na kawałki sugerujące co innego. Mam na myśli typowo „miejscowe” utwory, jak na przykład Clock Town, Milk Bar czy Guru-Guru’s Song. Także melodia towarzysząca podróży Linka do kolejnego miejsca przeznaczenia (Termina Field) bądź te krótkie grane po ukończeniu każdej ze świątyń (np. Snowhead Clear) dają poczucie, że w drodze do ustalonego celu, jakim jest niedopuszczenie do zniszczenia tego świata, został postawiony mały kamień milowy.
Nie da się opisać soundtracku, nie odnosząc się do samej gry, tak jak nie wyobrażam sobie Majora’s Mask bez muzyki Kojiego Kondo.
Zastosowany przeze mnie zabieg, aby w tej recenzji poświęcić tyle samo miejsca grze, co muzyce, nie jest przypadkowy. Bowiem akurat w tym przypadku nie da się opisać soundtracku, nie odnosząc się do samej gry, tak jak nie wyobrażam sobie Majora’s Mask bez muzyki Kojiego Kondo. Dzieło można uznać za kompletne tylko wtedy, kiedy do zaprezentowanych na ekranie obrazków, na których widać bezsilność, lęk i samotność Linka, grają adekwatne do sytuacji utwory. Dlatego słuchanie soundtracku poza grą polecam jedynie tym, którzy są doskonale obeznani z dziełem Nintendo. Pozostałym zalecam Majora’s Mask jako lekturę obowiązkową.