Trek to Yomi oferuje nam bardzo niezrównoważone doświadczenie. Sceneria średniowiecznej Japonii przedstawiona w grze jest przepiękna, ale sama rozgrywka pozostawia sporo do życzenia. To bardziej przykład sztuki wizualnej niż gameplayowej. Bardzo podobnie jest z muzyką do gry, przez co pisanie recenzji okazało się dla mnie trudnym zadaniem. Miałem bowiem duże oczekiwania co do tego soundtracku, a ostatecznie wyszło, no cóż, nierówno. To właśnie najlepsze słowo do określenia tego, co usłyszymy w grze.
Muzykę do gry skomponowali Cody Matthew Johnson oraz Yoko Honda. Johnson to znany już w branży kompozytor muzyki do gier, zaś Honda to urodzona w Japonii kompozytorka kładąca nacisk na tradycyjne brzmienie. To ta para twórców odpowiada za wszystko, co słyszymy w grze.
Soundtrack do Trek to Yomi mnie zmęczył.
W soundtracku dominują koto (rodzaj instrumentu szarpanego), shamisen czy shakuhachi, tradycyjny flet bambusowy mocno związany z tradycją buddyzmu zen. Oczywiście żaden japoński soundtrack nie obejdzie się bez bębnów taiko. Na uwagę zasługuje fakt, że są to instrumenty z okresu Edo, w którym toczy się akcja gry. Usłyszymy też shinobue, inny rodzaj fletu, czy kokyu, odpowiednik chińskiego erhu. W ramach ciekawostki warto wspomnieć, że Chiny mocno wpływały na rozwój kulturalny Japonii. Wiele tradycji, ale też przedmiotów oraz instrumentów wywodzących się z Chin, zostało później zaadoptowanych przez Japończyków, stąd mnogość chińskich „odpowiedników”. Oboje kompozytorów położyło nacisk na autentyczność historyczną muzyki, która towarzyszy graczom. I to rzeczywiście słychać, choć sami zapewniają, że musieli się nieźle nagłowić, aby zrównoważyć ze sobą tę autentyczność z tym, do czego przyzwyczaiły nas soundtracki japońskie. Niestety, nie ma róży bez kolców.
Momentami jest przepięknie — muzyka jest bardzo tradycyjna i przyjemna dla ucha, przywodząc na myśl spokój japońskich krajobrazów. Cudownie brzmią solowe wtrącenia na shakuhachi, szarpania koto można by słuchać godzinami, a wszystko to, niczym pędzel mistrza, maluje świat Japonii w skali szarości. Najlepiej w grze wyszły właśnie te utwory, które spokojnie się snują. Są piękne, lekkie, urodziwe. Są one istotą tego, co cenię w tradycyjnym brzmieniu instrumentów japońskich.
Gorzej jest z utworami towarzyszącymi potyczkom, no ale tutaj trudno jest wymyślić coś oryginalnego. Dominują rytmy na bębny taiko i choć brakuje tej oryginalności, to doceniam, w jaki sposób bębny te zostały tutaj wykorzystane. Te najbardziej tradycyjne brzmienia potrafią zachwycić szczególnie osoby, którym Japonia jest bliska. Potem jednak zaczynają się problemy, które miałem na myśli mówiąc, że soundtrack ten jest nierówny.
Oboje kompozytorów położyło nacisk na autentyczność historyczną muzyki.
Najgorzej brzmią bowiem utwory towarzyszące zaświatom, na albumie to rozdziały 5 oraz 6, to one są dla mnie twardym orzechem do zgryzienia. Wykorzystano tutaj instrumenty spoza okresu Edo, a nawet spoza Japonii. Usłyszymy instrumenty chińskie, a nawet tybetańskie. Niestety, wszystkie one są przekombinowane, zbyt elektroniczne. Poddano je mocnym przeróbkom, przez co brzmią niesamowicie abstrakcyjnie. Rozumiem tutaj zamysł twórców, którzy chcieli dokonać muzycznej eksploracji zaświatów, łącząc tradycyjne brzmienie organiczne z dźwiękami industrialnymi i oczywiście, takie eksperymenty znajdą swoich miłośników. Ja do nich jednak nie należę. Utworów tradycyjnych można z radością słuchać dla relaksu, ale pozostałe kawałki, zwłaszcza te „zaświatowe”, po prostu męczą. Momentami również irytują. Popieram eksperymenty muzyczne, ale nie każdy z nich do mnie przemawia.
Najgorsze można zauważyć, przesłuchując soundtrack online. Kilka razy przełączyłem utwory między sobą (właśnie w tych problematycznych rozdziałach 5-6), a potem wybrałem ich losowe momenty. W każdym z tych momentów dla różnych utworów usłyszałem dokładnie ten sam dźwięk w tej samej tonacji, tę samą barwę, te same połączenia brzmieniowe, te same dystorsje. Przez chwilę zastanawiałem się, czy coś się nie popsuło, ale nie — to były osobne utwory ze ścieżki muzycznej, które brzmią identycznie. Momentami miałem wrażenie, że kompozytorzy posiadali tylko jeden syntezator i znali jedną nutę. Ta abstrakcja bardzo zaburzyła mój odbiór całego albumu. Tradycyjne brzmienie soundtracku przypomina walory wizualne gry — to po prostu namacalne piękno. Abstrakcyjne dźwięki zaświatów to znowu odpowiednik gameplayu — coś tu nie wyszło.
Nie mam ochoty wracać do tego albumu.
Chcę tu jednak podkreślić jedną rzecz. Japonia jest bliska mojemu sercu. Podziwiam tamtejszy kunszt w sztukach rzemieślniczych, mam szczególne zamiłowanie do stolarki japońskiej, a tłumaczenie książek poświęconych Japonii niezwykle miło wspominam (polecam tu „Wabi Sabi. Japońska sztuka dostrzegania piękna w przemijaniu” w moim przekładzie). Lecz soundtrack do Trek to Yomi mnie zmęczył. Choć te bardziej tradycyjne brzmienia są naprawdę piękne, świetnie wspierają grę, a ich wykonanie zasługuje na pochwałę, to nikną w cieniu rzucanym przez elementy elektroniczne. A przez to, chyba pierwszy raz na łamach portalu, mogę powiedzieć, że nie mam ochoty wracać do tego albumu.
Jednocześnie zachęcam każdego miłośnika Japonii do samodzielnego przesłuchania całego albumu. Bo jednak dostrzegam w nim „to coś”, co zasługuje na uwagę, a wiążę się z naciskiem położonym na tradycyjne podejście do muzyki. I jeśli eksperymenty abstrakcyjne wam nie przeszkadzają, to soundtrack do Trek to Yomi, w przeciwieństwie do mojej sytuacji, może na stałe zagościć w waszej kolekcji.