Wśród gier z uniwersum Warhammer 40k, traktujących o wyjątkowo mrocznej przyszłości pełnej krwi i mordu, jest jeden tytuł, który na tę mroczność aż takiego nacisku nie kładzie. Warhammer 40k: Space Marine to starsza produkcja, wydana w 2011 roku jeszcze w czasach PlayStation 3 i Xbox 360. Do tej produkcji zabrałem się trochę inaczej. Soundtrack znałem od dawna i regularnie go słuchałem, ale samą grę widziałem jedynie na YouTube. Jakoś nigdy nie było czasu, aby wyciągnąć starego Xboxa (w barwach Halo Reach) i faktycznie przetestować grę „w realu”. Dopiero niedawno udało mi się to nadrobić. I wtedy w oczy rzucił mi się pewien problem — straszna nierówność w tym, co oferuje oficjalny soundtrack w porównaniu do tego, co słyszymy w samej grze. Ale po kolei.
Kompozytorzy stworzyli bardzo eleganckie, klasyczne brzmienie orkiestrowe, w którym trudno doszukać się „ciężkości” i „mroku”, tym bardziej „brutalności”.
Muzykę do kolejnej produkcji w świecie Warhammera skomponowali muzyczni weterani: Cris Velasco oraz Sascha Dikiciyan. Velasco to dość płodny kompozytor, a jego twórczość usłyszeć można w takich produkcjach jak Carrion, Darksiders 3, Overwatch, Starcraft 2 czy Mass Effect. Dikiciyan swoją przygodę z muzyką do gier zaczął znacznie wcześniej, bowiem pracował już przy Quake’u 2 i pierwszym Unrealu. W późniejszych latach można było go usłyszeć w Mass Effect czy Starcraft 2. I to oni odpowiadają za bardzo nierówny soundtrack, dzieląc go na dwie części:„filmową” i „typowo grową”.
Przede wszystkim, kompozytorzy stworzyli bardzo eleganckie, klasyczne brzmienie orkiestrowe, w którym trudno doszukać się „ciężkości” i „mroku”, tym bardziej „brutalności”, tak charakterystycznych dla uniwersum Warhammera 40k. Wręcz przeciwnie, muzyka do Space Marine jest lżejsza, heroiczna, porywająca. Świetnie to pasuje do wydźwięku samej gry, której bohaterem jest brat z zakonu Ultramarines, z całą jego bohaterską, uświęconą otoczką. Niestety, jest pewien haczyk: nie jest aż tak kolorowo, kiedy przyjrzymy się samej muzyce działającej w grze. Chodzi o te kawałki, które towarzyszą faktycznej zabawie, a nie przerywnikom filmowym czy ważniejszym momentom zabawy. Te „growe” etapy są po prostu słabe, niczym się nie wyróżniają, a muzyka w czasie przemieszczania się i walki wręcz próbuje się przed nami ukryć. To mocny kontrast, który aż boli.
W czasie walk słyszyW czasie walk słyszymy głównie bębny. Podczas przemieszczania się towarzyszy nam klasyczny ambient, który jako jedyny mocno kojarzy mi się z tym, do czego przyzwyczaiły mnie inne gry z uniwersum Warhammer 40k. W dodatku jest on czasem na tyle cichy, że mamy wrażenie, że tej muzyki w ogóle nie ma – sprawia wrażenie, jakby w trakcie właściwej zabawy pełniła rolę bardziej zapychacza. Być może poczujemy się nieswojo, jeśli tej muzyki zabraknie, ale równie prawdopodobne, że nawet nie zauważymy jej braku. Wydaje się, jakby twórcy gry świadomie podjęli decyzję o ograniczeniu jakichkolwiek melodii granych w tle, aby gracze mogli skupić się na soczystości bolterów i rozcinanych orków. Bo przyznaję, że oprawa dźwiękowa taka właśnie jest — soczysta. Być może coś w tym jest, bowiem nawet melodia w przerywnikach filmowych poziomem głośności przesadnie się nie wybija — ogólny miks został przygotowany tak, aby tę muzykę niejako „ukryć”. Dla niektórych graczy to zapewne plus, dla innych — niekoniecznie.
Wydaje się, jakby twórcy gry świadomie podjęli decyzję o ograniczeniu jakichkolwiek melodii granych w tle.
Kontrast ten boli bowiem szczególnie wtedy, kiedy dostrzegamy utracony potencjał. Taki utwór Valkyrie Run w trakcie sceny „powietrznej” to chyba największy muzyczny smaczek tej gry — sam ten moment pokazuje, co ścieżka muzyczna do Space Marine mogłaby osiągnąć, gdyby nie dosłownie niezauważalne bębny, ambienty i delikatne smyczki towarzyszące reszcie zabawy. Dla mnie jako miłośnika muzyki to po prostu minus, który jednak aż tak nie ujmuje samej zabawie. No i zostaje mi jeszcze oficjalny soundtrack, dostępny w serwisach streamingowych.
Ta klasyczność orkiestrowego soundtracku bardzo mnie ujęła. Często jest tak, że kompozytorzy próbują stworzyć coś nowego, coś oryginalnego, wybić się na tle innych twórców. W przypadku tej ścieżki muzycznej nie dostrzegam nic oryginalnego. Album ten jest niczym ciepły kocyk, w który człowiek chce się wtulić po ciężkim dniu słuchania kolejnych muzycznych rewolucji, które może i coś wnoszą w rozwój sztuki, ale szybko zostają zapomniane, kiedy tylko pojawi się coś nowego. To, co stworzyli Velasco i Dikiciyan to taki Bach czy Wagner, do którego pomimo upływu kolejnych lat, człowiek z radością wraca. I to chyba wystarcza, aby wybaczyć nijakość warstwy typowo growej. Ah, te kontrasty…