Dosłownie minuty wystarczyły, żeby po zobaczeniu trailera Xenoblade Chronicles X gracze rzucili się w komentarzach pod filmikiem i na licznych forach internetowych w poszukiwaniu utworu bitewnego granego w trakcie. Ci, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, że utwory bitewne w grach (zwłaszcza jRPG) stawiam ponad wszystko, więc i w tym przypadku nie było wyjątku – ja również wziąłem udział w poszukiwaniach. Jednak na dłuższą metę do nowego Xenoblade podchodziłem z dużym dystansem. To dlatego, że każda nowa informacja odnośnie tego tytułu wzmagała u mnie poczucie obawy, że wszystkie nowości i zmiany w stosunku do pierwszej części następują zbyt gwałtowne i w efekcie mogą się one nie przyjąć wśród fanów.
Czy człowiek, którego kojarzę jedynie z muzyki do anime Attack on Titan, rzeczywiście jest w stanie zastąpić największe sławy z wieloletnim doświadczeniem w komponowaniu muzyki do gier?
Nie inaczej było z informacją o soundtracku: czwórkę znanych artystów – ACE+, Yoko Shimomurę, Manami Kyotę i Yasunoriego Mitsudę – zastąpiła świeżynka w branży gier, Hiroyuki Sawano. I tak się zastanawiałem: czym kierowali się twórcy gry? Czy człowiek, którego kojarzę jedynie z muzyki do anime Attack on Titan, rzeczywiście jest w stanie zastąpić największe sławy z wieloletnim doświadczeniem w komponowaniu muzyki do gier i stworzyć coś o poziom wyżej od ich ostatniej twórczości?
W zasadzie odpowiedź na to pytanie potrafiłbym znaleźć już na pierwszej z czterech płyt, ale żeby uniknąć spoilerów z ostatecznego werdyktu, poczekam z tym do końca recenzji. Dlatego na tę chwilę ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że w każdym z utworów zawartych na pierwszym krążku słychać wyraźnie, w którym kierunku chciał, a w ostateczności poszedł Sawano i konsekwentnie się tego trzyma aż do samego końca. Jednak zanim dojdzie się do tego wniosku, koniecznością jest przebrnięcie właśnie przez pierwszy krążek, a potem jakoś samo pójdzie. A nie ma chyba lepszego utworu, który rozpocząłby tę jazdę, niż Codename Z. Jest po brzegi wypełniony dźwiękami elektrycznej gitary, perkusji i wielu innych instrumentów, do tego świetny chór i ogromna energia płynąca z głośników. Adrenalina uderza ze zdwojoną siłą już od samego początku i nie daje słuchaczowi odetchnąć ani na moment. Słuchając tego typu utworów miałem wrażenie, jakbym brał udział w filmie akcji, który nie ma zakończenia, ale samemu jakoś niespecjalnie mam ochotę kończyć tę przejażdżkę.
Sawano stworzył potężne dzieło, którego siła polega nie tylko na ogromnej różnorodności, ale też tym, że trudno jest je zaszufladkować.
A jeśli nadal będzie Wam mało, to posłuchajcie sobie chociażby Your Voice, gdzie do tego wszystkiego, co napisałem wcześniej, dołączył piękny wokal. Jeden z moich ulubionych utworów na tej płycie, choć uwierzcie mi, że takich jest zdecydowanie więcej. Inną taktykę Sawano przybrał w utworze Requiem: na początku jest cicho, wręcz spokojnie, a dopiero z upływem czasu robi się głośniej, szybciej, dochodzą kolejne instrumenty, aż w końcu motyw całkowicie przemienia się w chóralno-elektroniczny miks instrumentalny. W Michi Kyodai z kolei da się dodatkowo usłyszeć w końcowych momentach syntezatory.
Jeszcze inne brzmienie występuje w utworach typu Z23 Sama-ru z drugiej płyty – pierwszeństwo otrzymuje chór, który wprowadza słuchacza w klasztorne klimaty, żeby potem tylko odrobinę zwiększyć nieco tempo przy jednoczesnym dokładaniem kolejnych instrumentów… aż w końcu chór milknie, instrumenty także i pozostają jedynie niepokojące dźwięki elektroniki i fortepianu.
Jeszcze inna taktyka… I w zasadzie mógłbym tak spędzić kolejne godziny, pisząc od nowego akapitu o każdym utworze, jaki wysłuchacie na tym albumie. Mógłbym napisać np. jak przy The Way można się zrelaksować przy dźwiękach pięknego wokalu i grze na fortepianie, jak w By My Side fortepian stanowi świetnie uzupełnienie dla rockowego charakteru całego utworu, jak Ares Boss w drugiej połowie brzmi tak, jakby cały świat miał zaraz wpaść do dziury czasoprzestrzennej, albo o tym, że cała czwarta płyta składa się z miksu utworów, przy których można na chwilę odetchnąć.
Zamiast tego wolę w wielkim (!) skrócie napisać, że każdy utwór na tym albumie stanowi dla słuchającego nowe odkrycie: style i techniki dowolnie się ze sobą łączą (np. RnB z brzmieniem rodem z lat 80., funk z klasyką i country itp.), coś jest szybsze, coś wolniejsze, coś bardziej rockowe, coś bardziej elektro, czegoś jest mniej, czegoś więcej, coś jest bardziej akustyczne, a coś mniej, tu gitara, tam fortepian, syntezator czy inne skrzypce itp. itd. Kombinacji jest całe multum i gwarantuję, że przez to każdy na spokojnie znajdzie coś dla siebie.
Sawano chciał swoim doświadczeniem unowocześnić Xenoblade, nie zapominając jednocześnie o muzycznych korzeniach tytułu.
Sawano stworzył potężne dzieło, którego siła polega nie tylko na ogromnej różnorodności, ale też tym, że trudno jest je zaszufladkować. Innymi słowy, niełatwo jest zarzucić albumowi konkretny styl. I czy to jest jego wada? Zdecydowanie nie. Powiem nawet więcej: utwory na tym albumie stanowią jedną wielką niespodziankę, po której za cholerę nie wiadomo, czego się spodziewać. Sawano chciał swoim doświadczeniem unowocześnić Xenoblade, nie zapominając jednocześnie o muzycznych korzeniach tytułu, i mu się to udało. Dzięki temu miałem wrażenie, jakbym słuchał składanki „The best of…” z muzyką z Xenoblade, Persony i The World Ends With You na pokładzie. I uwierzcie mi, że po wymianie tych tytułów w recenzji nie trzeba lepszej rekomendacji.