Co sekundę Fortnite zyskuje dwóch graczy. Jego wstrząsający sukces zrodził nowy gatunek gier sieciowych. W kwestii battle royale coraz trudniej jest kogokolwiek zaskoczyć. Chociaż próbują wszyscy: rękawicę podjęli m.in. Valve, DICE, Treyarch i Electronic Arts. Apex Legends, nowa i lśniąca zabawka EA, wydaje się być jedną z najbardziej zdecydowanych odpowiedzi na grę Epic Games – tytuł zgromadził już przed monitorami 50 milionów graczy. Czy pomogła w tym muzyka?

Niewykluczone, bo ścieżka dźwiękowa Stephena Bartona brzmi jak przepis na sukces. Stworzona w duchu zimmerowskich hybryd orkiestrowo-elektronicznych, pełna energii partytura Brytyjczyka na pewno zaskarbi sobie łaskę wielu melomanów. Dzięki połączeniu łatwego do przyswojenia napięcia, patosu i frajdy, Apex Legends gromadzi w jednym miejscu wszystkie najbardziej pożądane cechy współczesnej muzyki ilustracyjnej, a kiedy trafia do gry, robi w niej doskonałą robotę. Wyznaczając sobie określoną, nie za małą i nie za dużą ilość miejsca w uwadze gracza, nie będąc zbyt agresywną ani zbyt zdystansowaną, nie daje wybrzmieć jakimkolwiek wadom.

Sprawa robi się nieco bardziej skomplikowana, gdy na ścieżkę dźwiękową spojrzymy spoza perspektywy gameplayu. Im dalej w las, tym bardziej zaczyna być widoczne hollywoodzkie zacięcie soundtracku i coraz trudniej jest przymknąć oko na kompromisy, dzięki którym partytura jest łatwo przyswajalna. Poświęcając świeżość brzmienia i bez ratującego ją medium łatwo sprawić, żeby muzyka odepchnęłą tych słuchaczy, którzy mają dosyć patetycznych wstawek rodem z Avengersów. Największą cnotą i ratunkiem wydaje się tutaj być główna melodia, niesamowicie chwytliwa i wpadająca w ucho, ale pojawiająca się tak często, że zaczyna martwić jej żywotność.

Kiedy przyjrzymy się muzyce z bliska, trudno nam będzie nie oderwać się od odsłuchu w poszukiwaniu innych, ciekawszych wydawnictw. Z początku sytuację ratuje wspomniany temat przewodni, który, niczym magnetyzująca dzika karta, raz za razem przyciąga nas z powrotem do albumu. Im dłużej słuchamy i im bardziej się przysłuchujemy, tym łatwiej zauważyć, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, a ledwo zauroczenie. Nie pomaga przy tym czas trwania albumu (na Spotify – 18 minut) i bardzo bezpieczne podejście w kwestii aranżacji; tak bezpieczne, że ciężko jest odróżnić jeden utwór od drugiego, a całość przypomina naprędce sklejony album z remiksami. Szkoda, bo „oryginał” ma ogromny potencjał.

Partytura na pewno odnajdzie się na wielu playlistach.

Potencjał, który padł ofiarą wyświechtanych smyczkowych ostinati i syntezatorowych rytmów. Ale trudno za decyzje EA winić kompozytora – toż to zło konieczne – a sam soundtrack z Apex Legends świetnie robi to, co ma robić. Doskonale wpasowuje się w wymagania gry. Wszelkie marudzenie odnośnie do hollywoodzkości ścieżki można wyrzucić do kosza w momencie, gdy zlatujemy na wyspę i zaczynamy pielgrzymkę w poszukiwaniu giwer. Do tego momentu muzyka już dawno przestała wybrzmiewać. Ale ekscytacja pozostała – i to się liczy, czyż nie?

Trudno mi jest nie myśleć o Apex Legends w kategoriach „guilty pleasure”. Z tak bezpiecznym podejściem i popisem rzemiosła, partytura na pewno odnajdzie się na wielu playlistach. Chociaż to bardziej fast food niż babciny obiad, recenzowana ścieżka dźwiękowa ma swój urok. Szkoda tylko, że to urok w pełni syntetyczny.

Współpracownik

Marek Domagała

Gitarzysta, kinofil i nałogowy gracz Rocket League. Uwielbia syntezatory i nie pogardzi dobrym black metalem. Stawia pierwsze kroki jako kompozytor muzyki do gier.