Przesiadka na nowy i ówcześnie niewyobrażalnie potężny sprzęt, jakim w wyniku kilku kluczowych sprzeczek okazało się nie następne Nintendo, lecz zabawka debiutującego na rynku gier konsolowych Sony, była przełomowa dla całego Square(softu).
Dwudziestolecie to zawsze intrygująca okazja.
Dla reżyserów, artystów, rysowników, designerów, koderów, marketingowców. Nie tylko dla jednego muzyka z wąsem, o którym przecież dziś tak naprawdę będzie cały tekst z pozycji kolan. Pamiętaj o tym, Czytelniku, gdy z jakichś powodów cofasz się w czasie do 1997 roku, wracasz do Final Fantasy VII, mierzysz z legendą. Dwudziestolecie to zawsze intrygująca okazja, szczególnie gdy firma próbuje własnoręcznie wskrzesić uśpionego giganta. Na szczęście – niezależnie od wyników kontrowersyjnego remake’u (kojarzysz kilkusegmentową Kompilację sprzed dekady? Brrr, no właśnie) – wspomnienia tylko pięknieją wraz z upływem czasu. I są możliwe do ożywienia. Na przykład dzięki muzyce.
To właśnie tutaj zaczyna się złoty okres twórczości Nobuo Uematsu. PlayStation dawało solidnego kopa swoim poprzedniczkom. Pozwalało na dźwięk w jakości CD, brzmienie całkowicie organiczne. W teorii, na papierze, w marzeniach projektantów, bo rzeczywistość przynosiła wtedy „prawdziwą” muzykę w mniejszych produkcjach z maksymalnie oddalonych gatunków. Na pewno nie w japońskich erpegach, które należało upychać na czterech dyskach. Uogólniając, karta dźwiękowa PSX-a to skok względem SNES-a na wzór tych ze złotych czasów Małysza.
Kompozytor pragnął początkowo, rzecz jasna, czegoś w wyższej jakości, z prawdziwym wokalem, lecz takie rozwiązanie skazałoby graczy na koszmarnie długie ekrany ładowania danych. By tych uniknąć, należało wprowadzić „delikatne” ograniczenie. Stąd MIDI. Przypadek, łańcuchy technologiczne, a także gigantyczne doświadczenie w tworzeniu aranżacji skromnych, lecz chwytających za serce – to wszystko złożyło się na kolejną muzyczną legendę naszej branży. W moim subiektywnym odczuciu – największą z całej historii Final Fantasy.
Okazało się zresztą, że trójwymiarowa grafika wcale nie zmienia emocjonalnej głębi rozgrywki, a odrobinę zacofany dźwięk bynajmniej nie wypada przy niej anachronicznie. Uematsu mógł do projektu podejść dokładnie tak, jak miał w zwyczaju – zamiast muzyką definiować grę, dźwiękiem i melodiami ją wzbogacać. Nie tworzyć niczego autonomicznego. Takim utworem miał być na przykład główny motyw Aeris, obecny w „tej” scenie (czy spoiler po dwudziestu latach nadal jest spoilerem?), „smutny, ale piękny”, nie zaś przesadnie dramatyczny. Artysta szybko nabrał podejrzenia, że tworzy bardziej realistyczną ścieżkę dźwiękową, dlatego odmienne stylistycznie dziwactwa zredukował do minimum. To zabawne. Bo właśnie z takim nastawieniem stworzył absolutnie samodzielną muzykę. Jeszcze cudowniejszą, gdy ożywia wspomnienia sprzed lat, oczywiście, lecz w wielu momentach zdolną w pojedynkę rozkruszyć serce słuchacza.
To ponad cztery godziny dźwięku.
Jako recenzent żywię niechęć do albumów kilkupłytowych – te gigantyczne wydawnictwa w poważaniu mają współczesny styl życia, wszechobecny brak czasu. Na muzykę przesłuchiwaną w pełnym skupieniu mamy zazwyczaj jedną dziesiątą tego, ile trwałaby pełna przygoda z takim soundtrackiem. To ponad cztery godziny dźwięku. Jako „dziecko PlayStation” nie potrafię jednak wobec „siódemki” udawać jakiegokolwiek dystansu. Tytuł ten nie tylko samodzielnie przeprowadził moją inicjację w japońskie role-playe czy zmusił do nauki języka angielskiego, ale również puścił życie torami, na których dzisiaj jestem.
Ścieżką nieposkromionej chęci oddychania grami, wiecznego ich badania i poszerzenia związanych z nimi horyzontów. W tych czterech godzinach zawarte jest wspomnienie mojej niewinności. To tak, jak czytanie własnego pamiętnika. Gdybym już w dzieciństwie (lub w ogóle kiedykolwiek) miał pióro na poziomie Eleny Ferrante. Bo jeśli wobec czegoś nie ma wątpliwości, to właśnie wobec jakości tych kilkudziesięciu kompozycji.
Jak to tak – tekst cały bez ani jednej wyliczanki, bez poszczególnych tytułów, ich drobiazgowych opisów? Dokładnie. To nie egzamin ze znajomości tematu, ani ja Ciebie przepytywać nie muszę, ani Ty mnie, skoro nasze serca tłuką razem w harmonii. Wszak po to tutaj się zjawiłeś. W przeciwnym wypadku nie wypada mi nawet sekundy dłużej przetrzymywać. Przed Tobą jedna z najpiękniejszych przygód, jakie nakreśliła nasza branża. Uematsu na ponowną wyżynę wspiął się jeszcze w okolicach Final Fantasy X.
Ścieżka dźwiękowa do Final Fantasy VII jest po prostu perfekcyjna.
Jego pozostałe zestawy skomponowane za czasów dominacji pierwszego PlayStation wcale złe nie były, bynajmniej, ale każdy geniusz ma swoją górną granicę. Wyciszony Japończyk dobrnął do niej właśnie w 1997 roku. Ścieżka dźwiękowa do Final Fantasy VII jest po prostu perfekcyjna. Żałuję jedynie, że nie wykorzystywano jej częściej, a Piano Collection to jedyna – poza oprawami związanymi z nowożytną Kompilacją – jej wariacja. Chłonąłbym to jak gąbka.