Nowy rok, nowa Forza. Za kółkiem wciąż Turn 10 Studios, na horyzoncie kolejne wyścigowe trofea i medale, a w pit-stopie po raz drugi Kaveh Cohen i Michael Nielsen. Kompozytorzy ze studia Ninja Tracks rok temu posiłkowali się dobrze już wyeksploatowanym połączeniem brzmień orkiestrowych z muzyką elektroniczną. Usłyszeliśmy wtedy kalkę z partytury do Wyścigu autorstwa Hansa Zimmera. A co zmajstrowali na potrzeby Forza Motorsport 7? I czy da się tego słuchać?
Duet Cohen-Nielsen zaserwował nam dwie godziny solidnego rockowego grania, które pomiędzy kolejnymi wyścigami potęgować ma rajdowe emocje; w ruch poszły przesterowane gitary elektryczne i basowe, perkusja, syntezatory. Efekt?Wehikuł czasu i pocztówka z lat 70./80. Na myśl przychodzi twórczość takich gigantów jak ZZ Top, Stevie Ray Vaughan, Led Zeppelin czy AC/DC (Blown Open brzmi jak mieszanka dwóch ostatnich). Ale nie samym bluesem i rockiem Forza Motorsport 7 żyje – miejscami słychać też inspirację funkiem i metalem (Chip Away mogłoby trafić na krążek Judas Priest, a przy Sucker Punch zaproszono chyba do współpracy Daft Punk). Kompozytorzy rekonstruują więc szlagiery, maskując całkowity brak wokalu kolejnymi efektami gitarowymi, i zabierają nas na wycieczkę po ciężkich brzmieniach ubiegłego stulecia, wyzbywając się przy tym istotnej cechy OST z poprzedniej Forzy – nie ma tu patosu.
Duet Cohen-Nielsen zaserwował nam dwie godziny solidnego rockowego grania.
Ale nie rozpędzajmy się znowu aż tak. Jak to często bywa w grach wyścigowych, fabuła gubi się gdzieś na drugim miejscu. I, jak to równie często bywa, razem z zepchniętą na boczny tor sferą fabularną impet traci również muzyka – nie tylko dlatego, że nam jest trudniej stworzyć z nią więź emocjonalną, ale też dlatego, że ona sama to utrudnia, na przykład brakiem powracających motywów. A im mniej emocji – zwłaszcza tych silnych – tym mniej muzyka zapada w pamięć.
I tu docieramy do pierwszej problematycznej kwestii: tak jak score z Forza Motorsport 7 jest świetny technicznie i spełniający swoją rolę w grze, tak też łatwo nam będzie o nim zapomnieć, kiedy grę już wyłączymy. To bardziej napisany na zamówienie dwugodzinny program rozgłośni rockowej (albo składanka z rockowymi hitami ubiegłego wieku) niż klasyczny soundtrack – i zapewne nie odczulibyśmy dużej różnicy, gdyby deweloperzy po raz kolejny zdecydowali się na licencjonowane piosenki. To przy okazji ciekawy trop – stylizować OST na zbiór utworów na licencji.
W konkluzji: dostaliśmy względnie odtwórczy score, który w natłoku bardziej nietuzinkowych, emocjonalnie angażujących soundtracków przeminie – cytując klasyka – „jak łzy w deszczu”. Entuzjaści muzyki z pogranicza rocka lat 70. na pewno znajdą dla siebie parę kawałków; to soundtrack głównie dla tych, którzy chętnie wybraliby się na koncert AC/DC, a „do kotleta” słuchają Led Zeppelin IV.
Całej reszcie dobrej zabawy nie gwarantuję – ale warto spróbować, nawet jeśli z 38 utworów zostaną nam w głowie trzy. Ja tymczasem wracam do słuchania Animal.