„Hej, Steve… a co myślisz o tym, żeby zrobić imprezową grę, w której plastelinowe lalki próbują nawzajem zrzucić się z wieżowca?” …tak zapewne Boneloaf wykoncypowało pełną frajdy rzecz, która na Steam Store widnieje pod nazwą Gang Beasts.
Jak to działa? A tak: zapraszamy tych znajomych, których chętnie zrzucilibyśmy z pędzącej ciężarówki, wręczamy każdemu kontroler, tłumaczymy sterowanie, po czym każdy wybiera przebranie swojego „gumisia”, zaczynamy grę i… wszyscy fruną z dziesiątego piętra. Śmiejąc się przy tym niekontrolowanym rechotem. Frajda jest tym większa, że z głośników cały czas płynie bardzo sympatyczna muzyka, za którą odpowiadają doseone i Bob Larder – goście specjalni niniejszej recenzji.
Czterdzieści dwa utwory (Bandcamp; nieco mniej na Spotify) emanujące energią około trzydziestu przyjacielskich kuksańców na minutę to sprawka dwóch Amerykanów: rapera/producenta (doseone) i kompozytora-freelancera (Larder). Ich gangowy armageddon utkany jest ze świetnie zaprogramowanych syntezatorów i automatów perkusyjnych, na plecach niesie gitarę elektryczną, a szturmem zdobywając kolejne imprezy ochoczo podśpiewuje bliżej niezidentyfikowane głoski.
Do wyboru, do koloru: lwią część OST stanowi mieszanka synthwave’u (ciekawy wybór!) i chiptune’u, znajdzie się tam trochę nawiązań do rapu – to w końcu domena doseone – a momentami słyszałem inspirację trapem. Gdyby zaś Komisja Europejska miała nakleić etykietę z informacją o zawartości, przeczytalibyśmy na niej: może zawierać śladowe ilości rocka i blues rocka.
Żwawe, energiczne i czasem dowcipne kompozycje walczą z nudą jak tylko mogą.
Samodzielny odsłuch (nabierający tutaj dwojakiego znaczenia, bo Gang Beasts mimo wszystko posiada tryb single player) daje dosyć sporo frajdy – żwawe, energiczne i czasem dowcipne kompozycje walczą z nudą jak tylko mogą. Całkiem inaczej sprawa ma się w grze zespołowej – tutaj albo muzykę ściszymy, albo zagłuszy ją kanapowy rozgardiasz. Na szczęście puls stopa-werbel będzie w stanie się przebić przez najszczersze rechoty, więc nawet jeśli nie zawiesimy ucha na przebojowych melodiach albo pomysłach rodem z sound designu, puls ten świetnie podyktuje rytm imprezowej rywalizacji.
Podczas słuchania Gang Beasts drażni przede wszystkim repetycyjność. Jego zalety (brzmi naprawdę świetnie i dość świeżo) po pewnym czasie przestają odgrywać większą rolę, bo w gruncie rzeczy cały czas słyszymy to samo. Przełamujące monotonię zmiany konwencji (wspomniany rock albo rap), jakkolwiek na miejscu i dodające smaku, wcale tej sytuacji nie ratują – nawet jeśli słyszymy instrumentacyjne roszady, strukturalne kopiuj-wklej skutecznie hamuje ich impet.
Nie pomaga też fakt, że stuprocentowo oryginalnych kompozycji nie jest znowu tak dużo, bo połowa z nich to wariacja na temat utworu już na soundtracku obecnego. O ile w grze nie będzie to miało większego znaczenia, o tyle słuchając utworów jeden za drugim, taka stagnacja skutecznie zniechęca. To zabieg szkodliwy tym bardziej, że zdecydowanie jest czego słuchać i gdyby tylko twórcy wykazali się na tym polu nieco większą finezją, problem byłby marginalny. Sytuację ratuje nieco wydawnictwo z Bandcampa – dwanaście dodatkowych utworów trochę przełamuje monotonię, która irytowałaby podczas odsłuchu ze Spotify.
Przyjemnych i angażujących melodii jest wiele, ale żadna nie ośmieli się posłużyć za powracający motyw muzyczny albo chociaż frazę, którą dałoby się pamiętać po paru dniach. Biorąc pod uwagę ten i poprzedni defekt, słuchanie Gang Beasts przypomina leżakowanie na działce babci w letni weekend: z jednej strony – super, z drugiej… czegoś brakuje. Nie jest to jednak ani pusty dzbanek orzeźwiającej lemoniady, nie chodzi też o żaden skrzypiący leżak, ani nie można powiedzieć, że pogoda nie dopisała. Wszystko to, co jest na soundtracku, wystarczy do satysfakcjonującego odsłuchu; przeszkadzać może tylko wyraźna monotonia i osierocenie z motywów, które chętnie byśmy zapamiętali.
O ile wspomniana monotonia stanowi poważny problem, o tyle jest to właściwie jedyny mankament dziełka. Można bowiem ubolewać nad „niezapamiętywalnością” Gang Beasts, ale to tak jak mieć do kolegi z klasy pretensje o to, że nie możemy mu się zwierzyć z problemów osobistych – podczas słuchania nie odnotowałem żadnych mesjanistycznych ambicji twórców (i dobrze!). Boli też powtarzalność, ale na szczęście nie dyskwalifikuje ona soundtracku z udziału w naszych playlistach.
OST doseone i Boba Lardera jest jak film, który włączamy z braku laku, a którego seans okazuje się być jedną z milszych atrakcji w minionym tygodniu. Malkontenci mogą narzekać na niecharyzmatycznego bohatera i skserowany scenariusz, ale nikt się tu przecież nie ogłasza królem kinematografii.