To było lato, bodaj 2001 roku, kiedy po raz pierwszy miałem styczność z Suikoden II. Fakt, że grałem jedynie w kontynuację serii, nie znając jej początków, wcale mi nie przeszkadzał. Właściwie to po pewnym czasie w ogóle przestałem się tym przejmować. Bo po co mam sobie cały czas zaprzątać głowę jakimiś błahostkami, kiedy przede mną przygoda życia.
Można powiedzieć, że pierwsza część ukryła się gdzieś w cieniu.
Sami z resztą pomyślcie: wciągająca i dojrzała historia z wielką wojną w tle, pełna politycznych intryg, korupcji, mistycyzmu i zaskakujących zwrotów akcji, a w samym środku tego wszystkiego od diabła najprzeróżniejszych wątków pobocznych, wachlarz barwnych i zapadających w pamięć postaci (zwłaszcza czarne charaktery!) oraz, przede wszystkim, główny bohater ze swoim brzemieniem, które musi nosić już do końca.
Wszystko to zostało skrzętnie ze sobą sklejone z pomocą dwuwymiarowej oprawy graficznej i przy akompaniamencie dźwięków muzyki autorstwa Miki Higashin, Atsushi Sato i Keiko Fukami oraz z niewielkim, choć mającym ogromne znaczenie udziałem Warszawskiej Orkiestry Filharmonii.
Bakcyl został złapany i zaczęło się wieloletnie przechodzenie każdej części po kolei i wyczekiwanie z utęsknieniem na następną, szóstą już odsłonę. Wieści o niej jak nie było tak nie ma, ale nadziei nie tracę.
Suikoden nie miał ogólnie łatwego startu – jego premiera pokryła się z premierami innych jRPG-owych hitów z Final Fantasy VII na czele. Można powiedzieć, że pierwsza część ukryła się gdzieś w cieniu. Zatem to, że w ogóle dowiedziałem się o istnieniu tej serii (i to mimo mieszkania w samym centrum Europy na przełomie wieków), można nazwać szczęściem, choć osobiście wolę jednak mówić o cudzie, a to z jednego prostego powodu: grom tym zawdzięczam bardzo wiele, a ominięcie wspomnianego tytułu miałoby prawdopodobnie fatalne skutki dla mojej przyszłości. Bowiem żadna inna produkcja, tak wcześniej, jak i później, nie dała mi takiego kopa do pogłębienia swojej wiedzy na temat kultury Wschodu, od Japonii poczynając*.
Napiszę w ten sposób: gry z gatunku jRPG ogólnie przeżywają kryzys, także egzystencjalny. Z jednej strony starają się zachować swoją „wschodniość”, ale za to odwołują się w pewnym stopniu do współczesnej popkultury; z drugiej obierają Zachód za cel i tracą w sobie to COŚ, co pozwalało im wyróżnić się spośród innych przedstawicieli gatunku RPG (i nie, nie mam tu na myśli samego wyglądu). Suikoden to z kolei reprezentant Wschodu pełną gębą. Już sam fakt, że seria jest luźno powiązana z powieścią Shui Hu Zhuan („Opowieść znad brzegów rzek”**), opowiadająca historię o 108 banitach z Liangshan, którzy łączą swoje siły do walki z wojskami pełnego grzechu cesarstwa chińskiego, daje podstawy do stwierdzenia, z czym mamy do czynienia.
Jeśli dodać do tego również otoczkę, czyli wygląd odwiedzanych miejscówek (np. wioski rybackie w Suikoden II), muzykę w większości wypełnioną orientalnymi dźwiękami, a nawet ubrania (najlepiej widać to po strojach rodziny królewskiej w Suikoden V) mamy obraz całości – seria Suikoden to najprawdopodobniej ostatni przedstawiciel tego gatunku, gdzie europejsko-amerykańskie pomysły zostają całkowicie przyćmione motywami prawdziwego jRPG z domieszką kultury wschodniej. Szkoda tylko, że jest tak wielbiony przez graczy, ale tak zapomniany przez Konami.
* Mam świadomość tego, że tekst nosi tytuł „Lekcja japońskiego”, a odnosi się do gry, której korzenie sięgają starodawnych Chin. Jednak wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, dlatego edukację na temat Wschodu zacząłem właśnie od Japonii, ale wraz z upływem czasu stopniowo przesuwałem się nieco na zachód.
Seria Suikoden to najprawdopodobniej ostatni przedstawiciel tego gatunku.
** Pierwszy Suikoden, jaki wyszedł w 1989 roku na PC i Amigę, a rok później na NES-a, był autorstwa firmy Koei. Pełny tytuł brzmiał Suikoden: Tenmei no Chikai (Bandit Kings of Ancient China). Była to gra strategiczna z elementami RPG, która w przeciwieństwie do późniejszego dzieła Konami była znacznie bardziej powiązana z historią zawartą w „Opowieści znad brzegów rzek”.