Założę się, że część z Was, dzięki doskonałym zdolnościom parapsychicznym, wychwyciła, że zamierzam napisać o powinowactwie filmów Studia Ghibli z Ori and the Blind Forest. A konkretniej: zbieżnościach między muzyką Joe Hisaishiego a soundtrackiem z Oriego. Mamy jeszcze trochę czasu do premiery kolejnej odsłony przygód małego stworka, więc ruszajmy w drogę – nasza krótka podróż przez Las będzie tym przyjemniejsza, że potowarzyszą nam opowieści prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Ori and the Blind Forest to podręcznikowo „doprawiony” soundtrack.

Mały rekonesans: kto jeszcze nie widział animacji spod ręki Hayao Miyazakiego (TotoroRuchomego Zamku HauruSpirited Away…), ręka w górę. Natychmiast odsyłam do oglądania. Choć nie wypada przejść obojętnie obok tak poruszających historii, rekomendacja dotyczy w głównej mierze muzyki Joe Hisaishiego. Jednak to nie jego twórczość jest gwoździem programu, a oczywiście soundtrack Garetha Cokera. Soundtrack, którego siła tkwi w prostocie.

Oczywiście jego prostota nie jest przesadna i od czasu do czasu Gareth Coker pociśnie nam skalą całotonową albo nałożonymi na siebie partiami fletu tworzącymi absolutnie nieziemski klimat. Pod tym względem Ori and the Blind Forest to podręcznikowo „doprawiony” soundtrack – balans prostoty i kompozytorskich popisów został doskonale zachowany. Cieszy on tym bardziej, że specyfika muzyki w grach wideo zazwyczaj wymaga od kompozytora powściągliwości, bo inaczej jego utwory przestaną pomagać i zaczną graczowi przeszkadzać. Tymczasem każde jedno syknięcie, cyknięcie czy dzwonienie dzwoneczków wydaje się tu być w idealnym miejscu.

Problem z prostymi melodiami jest taki, że… są proste, więc pole manewru kompozytor ma bardzo ograniczone. A im częściej będziemy je spotykać, tym szybciej zaczną nam się nudzić. Ale nawet jeśli Steam Store i resztę elektronicznych straganów zaleje w najbliższych latach platformówkowa plaga, warto zapamiętać Ori and the Blind Forest z jednego szalenie istotnego powodu. A mianowicie: brytyjski kompozytor napisał ścieżkę dźwiękową, używając dalekowschodnich receptur, co prowadzi dialog pomiędzy muzycznymi tradycjami Europy i Azji w całkiem nowy kierunek. Gareth Coker przedstawił nam partyturę bliską twórczości Joe Hisaishiego, która z kolei opiera się na fundamentach muzyki zachodniej. Powstaje więc dziwaczna pętelka wcale nie tak trudna do rozsupłania, ale ciekawie pokazująca, które elementy muzyki przeżywają bitwę dwóch lub więcej perspektyw. A jest ich zaskakująco dużo.

Miejmy tylko nadzieję, że nie dojdzie do izolacji tego prostego, dziecięcego stylu „eurazjatyckiego”. Szkoda byłoby, gdyby tak mocno chwytająca za serce muzyka przestała się rozwijać, zjadła własny ogon i powtórzyła los trailer music tudzież elektro-epiki Hansa Zimmera, którego ikoniczne (pozwólcie, że posłużę się onomatopeją) BRRAWWRRM jest wyśmiewane z taką samą werwą, jak kiedyś było wychwalane. Jak na razie Ori ciągle jest wielkie. Czas pokaże, czy tak zostanie. Ale wiecie co? Nawet kiedy kartki pożółkną, a okładka zblednie, książkę dalej da się czytać. A tym bardziej dobrą. „Literatura” Garetha Cokera do złych nie należy.

Współpracownik

Marek Domagała

Gitarzysta, kinofil i nałogowy gracz Rocket League. Uwielbia syntezatory i nie pogardzi dobrym black metalem. Stawia pierwsze kroki jako kompozytor muzyki do gier.