Żeby była pełna jasność – uwielbiam słuchać muzyki w grach. To drugi, po fabule, element, na który zwracam szczególną uwagę. Po prostu lubię, kiedy podczas przeskakiwania z platformy na platformę, przeszukiwania w kolejnych lochach najskrytszych zakamarków, czy obrony mojego klienta na sali sądowej z głośników wydobywa się przyjemna dla ucha muzyka.
Przeskakiwania z platformy na platformę, przeszukiwania w kolejnych lochach najskrytszych zakamarków.
Najlepiej jest wtedy, gdy któryś utwór spodoba mi się szczególnie – robię wtedy wszystko, żeby go w jakiś sposób zachować dla siebie. Jeszcze w latach 90. jedynym sposobem na to, aby nagrać dźwięk, który wpadł mi w ucho, było włączenie konsoli, przejście do momentu, w którym dany utwór usłyszałem, a następnie nagranie go na taśmę magnetofonową.
Za pomocą tej chałupniczej metody zdobyłem całkiem niezłą, jak na kilku(nasto?)latka, kolekcję muzyki z gier, choć niekoniecznie dobrej jakości. Dzisiaj jest znacznie łatwiej: jest YouTube, są sklepy internetowe (zagraniczne i polskie, co w swoim czasie nawet mnie zdziwiło), no i oczywiście ostoja zakupów rzeczy niemożliwych do znalezienia w normalnych warunkach, czyli Allegro.
Wracając do tematu, powtórzę się: uwielbiam słuchać muzyki w grach, ALE to nie oznacza, że każda gra koniecznie musi ją stawiać w najbardziej „słyszalnym” miejscu. Po prostu nie ma takiego obowiązku, ale też mało który z producentów postępuje inaczej. Jednak jeśli przyjrzeć się temu bliżej można uznać, że istnieją przynajmniej dwa powody dowodzące tego, że w niektóre produkcje lepiej jest grać bez puszczanego ciągle w tle soundtracku.
Przykładem na potwierdzenie tych słów są gry, w których dominują dźwięki dnia codziennego, gdzie sami uświadczymy w realnym życiu (o ile w realu nie nosi się non-stop słuchawek i MP3). Takie, gdzie więcej słyszy się tego, co znajduje się w naszym najbliższym otoczeniu, a muzyka pojawia się tylko okazjonalnie. Najlepiej obrazuje to seria Grand Theft Auto. Gracz wcielając się w głównego bohatera słyszy rozmowy ludzi mijanych na ulicy, aut przejeżdżających gdzieś obok i pociągów jadących po torach umieszczonych nad głowami mieszkańców najbardziej zapadłych dzielnic. Muzyka? Jest.
Dzisiaj jest znacznie łatwiej: jest YouTube, są sklepy internetowe.
Ale tylko wtedy, kiedy nasze wirtualne alter ego słucha radia siedząc w samochodzie, albo kiedy odwiedza z kuzynem bar, w którym stoi szafa grająca lub niewielkie radyjko za ladą. Rockstar Games pragnął stworzyć grę, która byłaby w pewnym stopniu symulatorem naszej codziennej egzystencji, i – jeśli nie liczyć misji z zabijaniem, nielegalnymi wyścigami i handlem narkotykami – można z czystym sumieniem powiedzieć, że mu się to udało.
Oczywiście, nie wszystkie gry posiadają takie właściwości i wtedy trzeba sobie radzić samemu. Na przykład cenię sobie to, co dla innej produkcji Rockstar Games zrobili Bill Elm i Woody Jackson, komponując naprawdę solidny muzyczny zestaw do gry Red Dead Redemption. Ale człowiek, który niemal wychował się na westernach dobrze wie, że muzyka stanowi jedynie tło, które dobrze skomponowane i w połączeniu z obrazem może dać naprawdę niesamowity efekt (patrz: filmy z muzyką Enrico Morricone). Dlatego też dobrze by było, żeby taki ktoś chociaż raz i w niewielkim stopniu poczuł się jak kowboj. Żeby mógł dosiąść swojego rumaka i gnać przed siebie, raczony dźwiękami otaczającej go natury i stukotem końskich kopyt, które już same w sobie stanowią doskonały podkład muzyczny dla tej gry.
Innym razem można usłyszeć też takie opinie, że muzyka w grach działa na nas rozpraszająco. Nawet najmniejszy dźwięk sprawia, że trudno jest nam się skupić na tym, co robimy na ekranie i jakie przyciski wcisnąć.
Pamiętam moją pierwszą walkę z jednoskrzydłowym Sephirothem w Final Fantasy VII. To był prawdopodobnie jeden z najbardziej ekscytujących i zajmujących pojedynków, jakie stoczyłem w jakiejkolwiek grze jRPG. Ale też jeden z tych, który nieźle napsuł mi krwi z dwóch powodów. Po pierwsze, spędziłem nad tą walką wiele godzin, co rusz powtarzając ten sam moment, rozgrzewając przez to czytnik mojego PSX-a do czerwoności. Po drugie, co niejako wynika z pierwszego, miałem świadomość tego, że za każdym razem, kiedy nacisnąłem przycisk Reset, musiałem słuchać tego denerwującego utworu.
Wróć! To nie muzyka mnie denerwowała – utwór sam w sobie był genialny i doskonale oddawał tę apokaliptyczną otoczkę, w jaką się wpakowałem. Problem polegał na tym, że słuchanie w kółko tej samej muzyki sprawiło, że nie tylko nie potrafiłem skupić się na pojedynku, ale też coraz gorzej znosiłem ten jazgoczący dźwięk na samym początku i to pulsowanie, które po pewnym czasie przeniosło się także do mojej głowy. Nie pozostało mi nic innego, jak wyłączyć dźwięk w telewizorze. Po prostu. Głośność ustawiona na zero. I teraz mogłem na spokojnie rozplanować kolejne ruchy.
Nie pozostało mi nic innego, jak wyłączyć dźwięk w telewizorze.
Uwierzcie mi, jestem prawdopodobnie ostatnią osobą na tym łez padole, która uważałaby muzykę – nieodłączny element wszystkich moich ulubionych gier i w pewnym sensie także mojego życia – za coś niepotrzebnego. Jednak czasem chciałbym pograć też w takie gry, gdzie intensywność jej występowania ogranicza się do minimum. Bo nawet patrząc na Journey można powiedzieć, że wystarczy naprawdę kilka spokojnych dźwięków, żeby stworzyć dzieło. Tyle i aż tyle.