Albumy muzyczne z gier wideo oferują nam niesamowitą możliwość eksploracji dźwięku. Mnogość instrumentów, ich barw, stylów muzycznych, czy interpretacji, sprawia, że muzyka do gier stanowi jeden z najbardziej zróżnicowanych gatunków muzycznych, z jakimi mieliśmy kiedykolwiek do czynienia. Jako redaktorzy gamemusic.pl, mamy swoje gusta i słuchamy różnych soundtracków, którymi się z wami dzielimy i często też do nich wracamy. Kiedy ostatnio recenzowałem muzykę do Trek to Yomi, stwierdziłem, że do tego albumu raczej już nie wrócę. A do jakich albumów z muzyką do gier wracam regularnie?
Soundtrack do Halo 3 to moja ulubiona ścieżka muzyczna z tego uniwersum. W elegancki sposób łączy ze sobą brzmienia militarne z ambientem, spajając ze sobą wszystkie motywy i barwy wprowadzone w poprzednich odsłonach serii, zamykając tym samym oryginalną trylogię Halo. Żaden z późniejszych soundtracków tak mnie nie zachwycił. Choć ostatnio zachwycałem się muzyką do Halo Infinite, to jednak muzyka z „trójki” jest tą, do której częściej wracam.
Ten album to dla mnie absolutne zaskoczenie. Kiedy pierwszy raz grałem w Origins, muzyka do tej odsłony serii nie przypadła mi do gustu. Miałem pretensje, że brzmi zbyt mało egipsko. Z biegiem czasu jednak zacząłem doceniać dzieło Sarah Schachner jako bardzo ciekawy przykład interpretacji muzyki dawnego Egiptu, wymieszanej ze współczesnymi barwami elektronicznymi. Dziś do tego soundtracku wracam regularnie.
Co dla mnie osobiście ciekawe, album ten doceniłem dopiero po premierze gry Anthem, do której Schachner również skomponowała muzykę. Dopiero wtedy zacząłem dostrzegać atuty pewnych barw dźwiękowych. By jednak muzykę do „Origins” docenić, musiałem najpierw uwolnić się od upartego przekonania, że muzyka do gry egipskiej musi brzmieć egipsko. Czasem trzeba porzucić oczekiwania, aby docenić czyjś kunszt.
Soundtrack do podstawowej wersji Destiny 2 jest moim ulubionym – a musicie wiedzieć, że z każdym kolejnym DLC do gry, kompozytorzy wypuszczają kolejną godzinę czy dwie muzyki, dlatego nie ma czegoś takiego jak jeden OST do tej gry.
Muzyka do podstawowej drugiej odsłony serii Destiny bazuje na heroizmie i „świetle”, kładąc nacisk na pozytywniejsze aspekty opowiadanej historii – kontrastuje to z coraz silniejszym mrokiem obecnym w utworach do kolejnych DLC. Na dodatek, muzyka do „podstawki” mocniej wykorzystuje orkiestrę, w przeciwieństwie do kolejnych albumów, w których aż roi się od elektroniki. Ten album to przykład bardzo subiektywnego gustu – preferuję ten soundtrack, bo podstawowe Destiny 2 miało dla mnie najciekawszą kampanię. Najciekawszą, czyli taką, która trafiała w mój gust.
Jeśli chodzi o muzykę orkiestrową, to w moim przypadku od tej gry się zaczęło. Soundtrack stworzony przez Jeremy’ego Soula to przykład absolutnie klasycznej i czystej orkiestracji, której nie powstydziliby się najlepsi hollywoodzcy kompozytorzy. Soundtrack ten był podzielony klasycznie, na utwory budowlane, bazujące na ambiencie, oraz bitewne, w wykonaniu orkiestry symfonicznej.
To właśnie do tych bitewnych utworów wracam najczęściej. Stanowią one przykład klasycznej, dynamicznej orkiestracji, której ówcześnie, pod koniec lat 90. i na początku 00., próżno było szukać w muzyce do gier. Dominuje tutaj sekcja dęta, zarówno ta blaszana, jak i drewniana.
A tutaj trochę inaczej – bowiem regularnie wracam do słuchania muzyki ze wszystkich części Homeworldów. Najczęściej wybieram pustynny klimat z Deserts of Kharak, a potem naprzemiennie Homeworld 1 i 2. Ba, od czasu do czasu wracam też do muzyki z Homeworld: Cataclysm.
Spokojny ambient reprezentujący pustkę kosmosu; plemienne rytmy towarzyszące potyczkom w trójwymiarowej przestrzeni; flety ney, przy których można wręcz odczuć szorstkość piachów Kharaku – niewielu jest kompozytorów, którzy tak dobrze potrafią oddać klimat świata przedstawionego za pomocą muzyki, ale Paul Ruskay tego dokonał.
To soundtrack, w przypadku którego nie można mówić o rewolucji muzycznej, ale jest on mocno związany z moim dzieciństwem. Emocje i wspomnienia, które muzyka ta przywołuje, wystarczają, abym regularnie wracał do tego soundtracku. Każdy z nas ma przecież taką muzykę z dawnych czasów, do której wraca, aby choćby na moment znowu poczuć się dzieckiem (albo nastolatkiem, albo reprezentantem innej grupy wiekowej). I gdzieś tam, pomiędzy Nightwishem i Iron Maiden, krąży właśnie Pharaoh.
Jeśli miałbym wskazać jeden jedyny soundtrack z uniwersum Gwiezdnych Wojen, do którego wracam regularnie, to byłby nim album muzyki do Jedi: Fallen Order. To, co stworzyli Haab i Barton, na stałe zagościło w mojej kolekcji. To album pełen emocji, ale też gwiezdnowojennego brzmienia.
Co dla mnie najistotniejsze, kompozytorom tego soundtracku udało się to, co osiągnął sam John Williams – opowiedzieli historię z pomocą muzyki, nie wymagając od odbiorcy kontaktu z aspektem wizualnym. Możemy słuchać tego soundtracku i przenieść się do odległej galaktyki, nie zapoznając się przy tym z samą grą.
Tak, wracam często do soundtracku z Mass Effect 2, a nawet Andromedy i oczywiście do muzyki z „jedynki”, ale na pierwszym miejscu stawiam muzykę do „trójki”. Tutaj najistotniejszym aspektem dla mnie jest fakt, jak muzyka ta wyzwala te same emocje, które towarzyszyły mi, kiedy pierwszy raz przechodziłem tę grę. To sytuacja podobna jak przy Pharaonie, z tym że akurat tutaj emocje i wspomnienia są innej natury.
W gry z serii Uncharted nigdy nie grałem, nie posiadam bowiem PlayStation. Muzykę jednak uwielbiam. Lubię te dwa albumy, bo są one muzyczną eksploracją na temat kina nowej przygody, z zadziornym bohaterem, jednak zbaczającą w bardziej etniczne brzmienia, czego nie można powiedzieć o takim choćby Indianie Jones.
***
Oprócz tych głównych albumów, które wymieniłem, są oczywiście też inne, mniejsze. To choćby muzyka do obydwu Horizonów, wspomniany pokrótce Anthem, ale też Halo Wars 2 i Halo Reach, Dragon Age Inquisition, Deux Ex Mankind Divided, Gears 5. A wy, do jakich albumów wracacie?