Jak to powiedział Benjamin Franklin: „Na tym świecie pewne są śmierć, podatki i świetna muzyka do gier z serii Super Mario”. Bo chociaż jedna z ikon Nintendo, The Legend of Zelda, przeszła gigantyczną metamorfozę w Breath of the Wild, co wywołało u mnie pewien niepokój (jak się potem okazało, niesłusznie), tak w przypadku Super Mario Odyssey byłem w stu procentach pewny tego, że nie zawiedzie moich oczekiwań.

Z serią Super Mario jest trochę jak z Dragon Quest: każde kolejne odsłony z pozoru niczym się między sobą nie różnią, poza jednym lub kilkoma elementami, które zostały rozbudowane do granic możliwości. Dlatego grając w Super Mario Odyssey czułem się trochę tak, jakbym grał w Super Mario Galaxy, tyle że na Switchu i z paroma nowinkami. Czy to wada? Otóż nie. Nintendo ma wyjątkowy dar tchnienia w swoją kluczową serię odrobinę świeżości przy jednoczesnym zachowaniu tego, co fani doskonale znają. Dzięki temu, owszem, zachwycamy się nawet najdrobniejszymi zmianami, ale pamiętamy, że to wciąż jest stary, dobry Mario.

Grając w Super Mario Odyssey czułem się trochę tak, jakbym grał w Super Mario Galaxy, tyle że na Switchu.

Z muzyką jest podobna historia. Pieczę nad soundtrackiem sprawowali weterani Nintendo: Naoto Kubo, Shiho Fujii oraz legendarny już Koji Kondo. Dlatego słuchając głównych motywów światów Odyssey, takich jak przygodowe Fossils Falls, zawierające nutkę arabskich rytmów Tostarena Ruins lub bardziej meksykańskie Tostarena Town, ocierające się o lata 70. Steam Gardens czy najdelikatniejsze fortepianowe dźwięki w podwodnym Lake Lamode, mogłem poczuć się jak u siebie. A to tylko pierwsza płyta z trzech całego albumu! 

Do tego dochodzi jeszcze cała masa innych, jak m.in. tradycyjny śnieżny motyw w Shiveria Town, mający w sobie tę letnio-wakacyjną otoczkę Bubblaine, przywodzący na myśl gry Donkey Kong Mount Volbono (choć w moim przypadku pierwsze skojarzenie dotyczyło konkurencji łuczniczej w Wii Sports Resort) oraz mój osobisty ulubieniec z całej składanki – jazzowy New Donk City.

Mnogość światów, jakie Mario odwiedza w Odyssey, daje przeogromną różnorodność gatunkową przy jednoczesnym zachowaniu Marianowego stylu całej gry – jest skocznie, kolorowo i z rytmem. Do tego dochodzi też cała masa dodatkowych melodii, jak te odgrywane w trakcie walki z Bowserem (Bowser Battle), towarzyszące nam w licznych mini-grach (RC Car ChallengeRun, Jump, Throw!), czy 8-bitowe wariacje światów Odyssey. Już nie wspomnę najbardziej znanym utworze z wokalem Kate Higgins – Jump Up, Super Star!. Przysięgam, że gdybyśmy wybierali singiel roku, ten z pewnością otrzymałby mój głos.

Nie trzeba robić rewolucji, jak w przypadku Breath of the Wild, ani udziwnień, by przypodobać się młodszym odbiorcom.

I na tym właśnie polega wielkość Super Mario Odyssey i serii Super Mario w ogóle. Nie trzeba robić rewolucji, jak w przypadku Breath of the Wild, ani udziwnień, by przypodobać się młodszym odbiorcom (patrz przykład: seria Sonic po 2005 roku). Należy po prostu robić swoje i jedynie małymi krokami podnosić poprzeczkę. Tyle i aż tyle wystarczy, aby zarówno fani, jak i młodsi gracze to docenili. I więcej do szczęścia nie trzeba.

Czytaj więcej:

Zastępca Redaktora Naczelnego

Paweł Dembowski

Gra w gry odkąd pamięta, pisze o nich również kawał czasu. Uzależnienie jak nic. Jednak nie może powiedzieć, żeby kiedykolwiek czegokolwiek żałował. Poza tym dziennikarz z pasji i powołania.