Days Gone na tle wysokobudżetowych gier ekskluzywnych ze stajni Sony wypadło pod kątem ocen całkiem blado, kończąc serię mocnych premier i ogólnego poklasku od krytyki dla gier „Tylko na Playstation”. Z perspektywy czasu „niskie” (i tak dobre, ale nie takie, do których przyzwyczaiły gry Sony) oceny nie są w moim przekonaniu zasłużone, szczególnie biorąc pod uwagę poziom niektórych argumentów wspominanych w największych redakcjach.
Days Gone jest grą bardzo dobrą i świetnie wyprodukowaną, pomimo bycia pierwszym projektem o takiej skali dla Bend Studio. Chcę jednak być szczery i powiedzieć, że nie spodziewałem się takiej miłej niespodzianki oraz tyle widocznej pasji włożonej w projekt stosunkowo małego studia. Pasji, która udzieliła się również muzyce.
Kompozytorem Days Gone został Nathan Whitehead, wcześniej znany z filmowej serii Noc Oczyszczenia i wkład w ścieżki dźwiękowe do gier z serii Bioshock i Gears of War. Słysząc jego soundtrack po raz pierwszy przed rozgrywką łapałem się za głowę i zastanawiałem, jak muzyka tak liryczna i optymistyczna sprawdzi się w gatunku, który lubuje się w nihilizmie i całej palecie posępnych emocji.
Inną kwestię stanowiła sama strona aranżacji, która była słyszalnie obładowana wzniosłymi orkiestracjami, jakie słyszy się na mocno udramatyzowanych blockbusterach. Kiedy jednak Days Gone odsłania wszystkie karty podczas swojej czterdziestogodzinnej kampanii i muzyka Whiteheada rozbrzmiewa w całym spektrum doświadczeń oferowanych prze grę, „ludzka wytrwałość i siła relacji z drugim człowiekiem” okazują się być tematem zrealizowanym prawie idealnie.
Album otwiera temat główny Days Gone, który celuje w chyba najbardziej wzniosłe odczucia ze wszystkich ścieżek tej kompozycji, w menu wskazując na sam nastrój przygody z Deaconem St. Johnem. Motywacja oraz siła rozbrzmiewają ze smyczków i solowej wiolonczeli, które odgrywają z coraz to większą pompą temat główny, by w drugiej części ustąpić lżejszej aranżacji, w moim przekonaniu znacznie przewyższającej przedramatyzowaną pierwszą część. To z pewnością temat główny, którego oczekuje się od takiej produkcji i znajdzie się wśród najczęściej wspominanych motywów z gier na PS4.
We’ve All Done Things (oraz Light One Candle) zawierają główny temat aktu gry rozgrywającego się w Lost Lake. Nathan Whitehead znacznie rozwija tutaj swoją kompozycję, dodając muzyce amerykańskiego nastroju (smyczki, gitara, perkusja) i wprowadzając piękną melodię, która idealnie dopełnia się ze skromniejszą orkiestracją. Odczucia z niej płynące nie są już tak podniosłe i sztucznie napompowane, pozostawiając najwięcej miejsca ludzkiej solidarności drzemiącej gdzieś pomiędzy obozami porozdzielanymi od siebie armiami nieumarłych. Ten typ muzyki Whitehead ewidentnie czuje najbardziej i realizuje bezbłędnie, jako kompozytor brzmiąc bardzo szczerze. Tym samym jest to jeden z najlepszych motywów ostatnich lat (dla mnie najlepszy od kawałków z Everybody’s Gone to the Rapture).
Nie bacząc zbytnio na momenty, kiedy muzyka w niektórych scenach (What Did You Do?) czy losowych momentach gry (jak zwyczajna jazda motocyklem) przesadzała z dramatyzmem, całość kompozycji działa w grze i spełnia swoją funkcję. Utrzymuje sprawnie nastrój nadziei w bardziej ponurych momentach gry, angażując mnie, kiedy narracja spowalniała lub pojawiały się problemy z synchronizacją dialogów z ruchami ust postaci. Te wpadki są jednak rekompensowane przez kilka oskryptowanych sekwencji jazdy z piosenkami w tle (chociażby Hell or High Water). Towarzysząc graczowi w bardziej sentymentalnych chwilach, piosenki tworzą naprawdę świetne momenty rodem z kina drogi, dając okazję do refleksji i zadumy. Podobnie zaskoczyły mnie także losowe fragmenty w grze, kiedy perkusja i gitara zaczynały grać o świcie w trakcie jazdy po pięknym stanie Oregon, przekazując poczucie wolności posiadania motocykla i bycia bikerem jak Deacon.
Amerykański nastrój niektórych ścieżek, chociaż nie aż tak esencjonalny jak w przypadku Far Cry 5, odczuwalny jest w wielu kawałkach. Owa Americana, którą wspomniał Whitehead w wywiadach, słychać w I Remember, You’re Safe Now, Sarah’s Theme, We’ve All Done Things. A propos muzyki Sary (Sarah’s Theme, I Remember), zaginionej żony bohatera — ta część kompozycji podobała mi się najmniej, bo pomimo spójności w brzmieniu, wydawała się czasem zbyt ckliwa i przesłodzona. Ogólnie rzecz biorąc, amerykańska stylizacja została sprawnie zmieszana z konwencjonalną, orkiestralną partyturą w organiczny sposób, nie uciekając się do muzycznych stereotypów czy eklektyzmu i tworząc bardziej inkluzywną muzykę o ludziach, a nie ich politycznych poglądach.
Freakshow jest utworem, gdzie Nathan Whitehead pokazuje zęby i doświadczenie z thrillerów i horrorów. Niepokojąca elektronika, nerwowe pikanie, powoli wybijany rytm zapowiadają Hordę, przez pierwszą połowę tematu budując suspens, by potem zamienić utwór w czystą makabrę odgrywaną na agresywnych, godnych dobrego horroru smyczkach. Szczerze powiedziawszy to jedyny utwór, który towarzyszy Hordom, ale w swej prostocie nie nudzi się przez liczne potyczki ze zbitą masą nieumarłych pędzącą na gracza.
Jest to kawał dobrej muzyki akcji, która doskonale utrzymuje skondensowany stres i niepohamowaną ucieczkę przed czystą zgrozą. Podobnie prosty i chwytliwy jest też Rager Bear, akcentujący beat i i rytm, przez co świetnie pasuje do walki z bossem, który wymaga szybkich decyzji i zręczności. Obie ścieżki brzmią groźnie i przygniatająco, ale warto podkreślić też ich sound design i kilka świetnych dźwięków słyszanych w tle za akcją.
Days Gone Original Soundtrack w moim przekonaniu jest udaną pracą. Pomimo że album zwalnia w połowie i staje się mniej interesujący, ścieżka dźwiękowa działa świetnie w grze jako jedna z głównych podpór dla tematu nadziei w zniszczonym świecie (zauważalnie amerykańskim), który — poza wskazanymi wyjątkami — realizuje w nienachalny, nieprzesadzony sposób. Znaczna część muzyki jest spokojna, relaksująca, czasem nawet sentymentalna, pokazując ludzkość w pozytywnych odcieniach i nie zrzucając jej w otchłań przemocy oraz zezwierzęcenia, jak to bywa w postapokaliptycznych historiach.
Znaczna część muzyki jest spokojna, relaksująca, czasem nawet sentymentalna.
Z drobnymi zarzutami wobec jej implementacji i przesłodzenia niektórych utworów, podobają mi się proste i skuteczne utwory akcji oraz — pomimo personalnej awersji wobec podniosłej i „emocjonalnej” muzyki — naprawdę ładne, liryczne tematy zrealizowane w amerykańskiej stylistyce. Co jednak uważam za główną zaletę tego soundtracku, to szczerze optymistyczne podejście do ludzkości w gatunku zombie — idea rzadka, która tutaj została zrealizowana doskonale.