W pamiętnej scenie Parku Jurajskiego, Jeff Goldblum, grający swoją ulubioną postać, czyli Jeffa Goldbluma, spojrzał entuzjastycznie w dal i rzekł, „You did it. You crazy son of a…”. To najlepsze podsumowanie soundtracku do najnowszej odsłony Halo. Nie będę was trzymał w niepewności, macie moją ostateczną ocenę na starcie. Jest bardzo dobrze. Nie idealnie, ale bardzo dobrze.
Muzyka z pewnością gra na naszych sentymentalnych emocjach.
Kiedy usłyszałem pierwsze bębny, a zaraz potem dźwięki fortepianu w niskich oktawach, oraz odrobinę syntezatorów, poczułem się jak w domu. Lepiej, na twarz automatycznie wdarł się uśmiech. Poszerzał się z każdym kolejnym akordem wyśpiewanym przez chór. Tego, co usłyszymy w Halo Infinite, nie było od chwili, kiedy Bungie ozłociło Halo Reach wiele lat temu. Słuchając muzyki nie czułem się, jakbym otrzymał zaledwie cover, czy wymuszoną imitację. Z głośników dobiegała autentyczna muzyka Halo — są synthy, smyczki i wojskowa perkusja. Choć momentami przebijały się pewne „dziwne” dla mnie brzmienia, które o taki cover by zahaczały, to wynikały one po prostu z tego, że tej muzyki nie zrobili ani O’Donnell ani Salvatori. To bardzo ważne — odbiorca nie może oczekiwać, że usłyszy muzykę Marty’ego czy Michaela, bo tak się nie stanie. Ale to nie jest cover. To nie jest imitacja. To kawał dobrego soundtracku w znajomych klimatach. To też nie jest hollywoodzki blockbuster, na którego narzekałem w przypadku piątej odsłony. To prawdziwe Halo (ale z tą piątką to też nie takie proste, o czym powiem za chwilę).
Próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie — czy słysząc tę muzykę przypadkiem, wyrwaną z kontekstu, skojarzyłbym, że to Halo? Tak, ten OST naprawdę brzmi jak Halo. Tu znowu na twarzy pojawia mi się uśmiech. Po dziwnym Halo 4 i kompletnie niezrozumiałym dla mnie Halo 5, w końcu mogę powiedzieć, że kompozytorzy spisali się świetnie — wpisali się w nurt tego, co nazywam muzyką tego uniwersum. Tak, można się zastanawiać, czy twórcy nie przesadzili tutaj z old schoolem. Muzyka z pewnością gra na naszych sentymentalnych emocjach, odwołuje się do wspomnień i, w pewien sposób, tym właśnie chce nas zachwycić. Ale nie ma w tym nic złego, to raczej nasze (spełnione) oczekiwania, które towarzyszyły nam przez ostatnie 6 lat wypatrywania premiery szóstki. Jednocześnie, to nie jest żadne „kopiuj i wklej”. Muzyka do Halo Infinite ma swój „styl”, swoje „brzmienie” i nie próbuje być ani kopią, ani imitację. To łagodna ewolucja. Bardzo trafna, bardzo wierna pierwszym grom, która uchwyciła tradycyjne brzmienie Halo, nadając mu nowy kształt.
Wszyscy trzej kompozytorzy korzystają z dorobku motywów i tematów z pierwszych trzech gier, co mnie cieszy. Zostały one potraktowane z szacunkiem w nowym soundtracku, wplecione w nowe utwory. Działa to dokładnie tak, jak działała muzyka w Halo 3, będąca rozwinięciem utworów z jedynki i dwójki. Działa to tak samo, ja muzyka do Gwiezdnych Wojen, wykorzystująca te same motywy i tematy w nowych sytuacjach, bez względu na część. Jestem prostym człowiekiem, dajcie mi motywy na przestrzeni kilku odsłon, a podbiję wam ostateczną ocenę w recenzji.
Jest jednak „ale”. Brakło tu w ogóle nawiązań do muzyki z czwórki i piątki. Tak, narzekam na brzmienie tych dwóch części, ale takie zignorowanie dorobku Davidge’a i Jinnouchiego sprawia, że „szóstka” popełnia ten sam błąd, co czwórka — odcina się od poprzednich produkcji. Tak jak poczucia ciągłości brakowało przy czwórce, tak i brakuje go teraz przy szóstce. W tym miejscu odczuwam dysonans, bo cieszy mnie powrót do klasycznego brzmienia Halo, ale drażni mnie takie mocne odcięcie się od wcześniejszego dorobku 343 Industries. Co ciekawe, ten występujący tutaj kontrast działa na plus muzyki do czwórki i piątki, nieco ocieplając mój stosunek do tamtych soundtracków. Ale to odcięcie prowadzi to do jeszcze jednego problemu, o czym za chwilę.
Najmocniej w ambientowy klimat Halo wczuł się Curtis Schweitzer — są tu i chóry, i synteza, perkusja wojskowa i to dawne brzmienie O’Donnella i Salvatoriego. Ale i Gareth Coker nie pozostał w tyle. Sprawnie bawi się klasycznymi motywami i tematami z oryginalnych gier. Czasem nawet bardziej, niż sprawnie, jak choćby w utworze We Do It Together, który mocno zapadł mi w pamięć. Joel Corelitz przewija się na albumie najmniej, ale jego ambientowe kawałki również pięknie pasują do uniwersum Halo. Tutaj naprawdę szkoda, że Corelitza jest tak mało w grze. Cała trójka spisała się jednak wyśmienicie, odwołując się do przeszłości, dodając do muzyki odrobinę własnej osobowości, a jednocześnie nie wprowadzając rewolucji. Niektórym może to przeszkadzać, co zrozumiałe. Dla mnie to kolejny album Halo, który trafi na listę regularnego odtwarzania. Rewolucję mieliśmy w czwórce i piątce i jak wyszło, wszyscy wiemy (dobrze muzycznie, ale niestety, nie w klimacie Halo).
Tyle o samej muzyce w wersji albumowej, a jak sprawdza się ona w grze? Bardzo dobrze i klasycznie. Działa tak, jak działała w oryginalnej trylogii. Lepszego komplementu dać nie można. Muzykę w końcu słychać — zarówno w trakcie zabawy, jak i w trakcie przerywników. To coś, co było obecne w pierwszych grach Halo, ale zabrakło w czwórce i piątce, w których to częściach muzyka pełniła rolę bardziej zapychacza, czegoś, co po prostu miało brzdękać gdzieś w tle, jak w tych hollywoodzkich blockbusterach. W szóstce muzyka robi to, co do niej należy — wzmacnia narrację.
Oczywiście to, jak bardzo emocjonalnie zareaguje odbiorca na muzykę zależy też od tego, w jakim stopniu emocjonalnie zareaguje na prezentowaną w grze historię. Tu pojawia się drugi zgrzyt, problem, o którym przed chwilą wspomniałem. Powodem, dla którego muzyka w Halo 3 tak mocno działała na emocje, był fakt, że bohaterów znaliśmy wtedy już od około 8 lat. To wystarczający czas, by się z nimi zżyć. Ale w szóstce, nawet kiedy pojawiają się postacie z poprzednich odsłon, tych emocji nie ma. Mnogość kompozytorów i stylów muzycznych na przestrzeni tej nowej trylogii od 343 Industries sprawiła, że muzyka — poszatkowana, niespójna, pozbawiona ciągłości motywów — nie jest w stanie wzmocnić narracji tak, jak udało się w oryginalnej trylogii. Tego po prostu nie obejdziemy. Nie pomaga fakt, że w szóstce pojawiają się zupełnie nowe postacie, z którymi tej więzi emocjonalnej po prostu nie ma. W czwórce ten zabieg miał sens — deweloper chciał stworzyć zupełnie nowy wątek, także i nastrój. Tu, w szóstce, wydaje się, że nacisk na sentymentalny powrót skłonił kompozytorów do złożenia poprzednich dwóch soundtracków w ofierze.
W szóstce muzyka robi to, co do niej należy — wzmacnia narrację.
Samo przesłuchanie albumu rodzi myśl, „No cóż, nie powala, ale jest dobrze”. Lecz ten efekt „powalenia” w przypadku soundtracków do gier często jest rezultatem powiązań emocjonalnych z resztą opowieści, której trzeba doświadczyć. Wasze odczucia w stosunku do soundtracku będą tym silniejsze, im silniejsza będzie wasza reakcja na fabułę i postacie w nowej odsłonie. Nieco oddzielenie trzeba patrzeć na muzykę do zabawy multiplayer, ale i tutaj usłyszymy brzmienie Halo, a nawet klasyczne kawałki sprzed lat. Niektóre utwory multiplayer to lekka przesada, w której doszukuję się elementów wprowadzonych przez Haaba do Halo Wars 2, ale ogólnie, no cóż, to jest to, czego oczekiwaliśmy, więc nie można mieć pretensji.
Soundtrack do Halo Infinite to nostalgiczna podróż w przeszłość z drobnymi elementami nowoczesności. Nie gwarantuje rewolucji, ale dostarcza klasycznego brzmienia Halo. Nas, starych pierścieniowych wyjadaczy, zapewne nie zadowoli tak, jak utwory w wykonaniu O’Donnella i Salvatoriego, ale przecież nowy OST nie musi dorównywać oryginalnej trójcy. I choć trochę boli, że nowym kompozytorom nie udało się choćby momentami dokonać syntezy oryginalnej trylogii z twórczością Davidge’a i Jinnouchiego, to otrzymaliśmy muzykę, z której Marty i Michael mogliby być dumni. Może nawet już są.